poniedziałek, 9 sierpnia 2021

Siostry z Szanghaju

TRZY KOBIETY, TRZY DROGI DO WŁADZY I WSZECHPOTĘŻNE CHINY 


„Siostry z Szanghaju” to fascynująca opowieść o Chinach i ich historii.  Autorka opisuje wydarzenia od roku 1866 po 2003. To niezły szmat czasu, do tego niezwykle burzliwy, pełen buntów, rewolucji i przemian społecznych, że o dwóch wojnach światowych nawet nie wspomnę. Ten temat to po prostu samograj. Nic więc dziwnego, że powstała książka pasjonująca, wciągająca i bez dwóch zdań godna uwagi, choć niepozbawiona pewnych wad – ale o nich za chwilę.

Dla osób nieznających twórczości Jung Chang, od razu zaznaczę, że mamy do czynienia nie z powieścią, lecz z literaturą faktu. Tekst został przygotowany bardzo staranie, z wielką dbałością o wierność historyczną. Każdy przytoczony fakt ma poparcie w tekstach źródłowych, a bibliografia jest doprawdy imponująca – trzynaście stron drobnym maczkiem. Wisienką na torcie jest bogaty materiał ilustracyjny. Naukowe podejście z pewnością bardzo podnosi wartość informacyjną i edukacyjną książki, choć z drugiej strony sprawia, że miejscami tekst staje się suchy, wręcz podręcznikowy. Gdyby autorka pozwoliła sobie na szczyptę swobody, dodała tu i ówdzie swoją interpretację czy chociażby jakieś osobiste przemyślenia, publikacja nabrałaby nieco więcej lekkości.

Mam podejrzenia graniczące z pewnością, że największym problemem, przed którym stanęła Jung Chang nie było znalezienie ciekawych faktów, które można by opisać, lecz kłopot z ich nadmiarem. Siłą rzeczy musiała pewne rzeczy pominąć, a inne podać w formie skrótowej. Osobiście, chwilami miałam pewne poczucie niedosytu. Wolałabym by pewne tematy zostały potraktowane szerzej, inne pogłębione. Najbardziej brakowało mi właśnie sióstr! Owszem, książka oparta jest na ich losach, ale odniosłam wrażenie, że zostały potraktowane nieco po macoszemu – jako pretekst, wokół którego wije się główna opowieść. Życie trzech sióstr jest kręgosłupem opowiadanej historii – podtrzymuje ją, ale samo jest ledwie widoczne. Na przykład, kila pierwszych rozdziałów poświęcone jest niemal w całości Sun Yet-senowi i jego drodze do władzy, a nie jego późniejszej żonie. Nie zmienia to faktu, że są to rozdziały bardzo ciekawe, szczególnie dla osób mniej obznajomionych z tym okresem historii Państwa Środka. Muszę tu z niejakim wstydem przyznać, że sama zaliczam się do tej grupy. O ile o wydarzeniach nieco późniejszych – powiedzmy tak od drugiej połowy lat dwudziestych ubiegłego wieku mam jako takie pojęcie, o tyle o tym, co się działo w Chinach na przełomie wieków dziewiętnastego i dwudziestego mam dość nikłe pojęcie. „Trzy siostry z Szanghaju” pozwoliły mi choć nieznacznie zapełnić tę dziurę w edukacji i bez dwóch zdań zachęciły do dalszego, samodzielnego zgłębiania tematu. W dalszej części książki sióstr jest znacznie więcej, ale wciąż nie aż tak dużo, jak mógłby sugerować tytuł.

Nad samym doborem faktów oraz rozłożeniem akcentów można by dyskutować godzinami. To odwieczny problem tego typu pozycji – jak tu nie zanudzić czytelnika powtarzaniem oczywistości, a jednocześnie nie pozwolić by się zagubił z powodu pominięcia tego czy owego. Myślę, że autorka „Sióstr z Szanghaju” poradziła sobie tym zadaniem znakomicie. Nie pomija kluczowych faktów, nawet jeśli są one powszechnie znane, ale i nie rozwodzi się nad nimi nadmiernie. Dzięki temu narracja jest spójna, a jednocześnie nie przegadana.

Tym, co mnie w książce irytowało niepomiernie, jest znienawidzona przeze mnie maniera zastępowania przyjętej od lat,  polskiej pisowni odpowiednikami anglojęzycznymi. Momentami naprawdę utrudniało to lekturę, szczególnie, gdy chodziło o osoby dobrze znane z podręcznika historii. O ile dość oczywiste jest, że Sun Yat-sen to Sun Jat-sen, to już skojarzenie, że Chiang Kai-shek  to Czang Kaj-szek zajęło mi chwilę, szczególnie, że w tekście występuje głównie pierwszy człon, czyli Chiang (Czang).

Lektura „Sióstr z Szanghaju” zajęła mi znacznie więcej czasu niż można by zgadywać na podstawie ilości stron i mojego zwykłego tempa czytania. Nie jest bynajmniej zarzut, wręcz przeciwnie. W książce nie znajdziecie ani odrobiny lania wody. Każde zdanie niesie w sobie ważną informację, do tego informację na tyle ciekawą, że nie chciałam pozwolić jej ulecieć. Czułam, że wszystko co czytam jest warte przemyślenia i zapamiętania.

Tytuł: Trzy siostry z Szanghaju
Autor: Jung Chang
Tłumacz: Anna Gralak
Wydawca: Znak, 2021
Stron: 456
ISBN: 978-83-240-7292-7

środa, 10 czerwca 2020

Jak wysadzić Księżyc

HISTORIA NA WESOŁO


„Jak wysadzić księżyc” Vince’a Houghtona to prawdziwa gratka dla miłośników dowcipów o amerykańskich naukowcach i ich szalonych pomysłach. Każdy zna przynajmniej jedną taką opowieść. Pomyślcie teraz, co by było, gdyby owych szalonych naukowców wpuścić do jednego pomieszczenia ze zdesperowanymi i cierpiącymi na lekką paranoję pracownikami amerykańskiego wywiadu. A gdyby tak jeszcze dołożyć do tego praktycznie nieograniczone fundusze? Toż by dopiero była mieszanka wybuchowa!
Nie, nie „byłaby” a „jest”! Najlepsze w książce Houghtona jest to, że wszystkie opisane w niej historie - w większości wielce absurdalne - wydarzyły się naprawdę! Ot, chociażby ta z próbą wykorzystania kur do podtrzymania w gotowości broni jądrowej. Tak, tak. NIe pomyliłam się. Kur - takich gdaczący, co to grzebią w piasku, zjadają robaki i znoszą jajka. A to tylko lekki przedsmak tego, co serwuje nam autor.
Vince Houghton, kurator MIędzynarodowego Muzeum Szpiegostwa w Waszyngtonie, to prawdziwa kopalnia wiedzy na temat czasów Zimnej Wojny. Sypie ciekawostkami jak z rękawa. Materiału jest tyle, że autor nie musi lać wody. Udało mu się uniknąć największej (przynajmniej w moim, subiektywnym odczuciu) plagi współczesnej literatury - rozdmuchiwania prostych historii do monstrualnych rozmiarów. U Houghtona nie ma tego nawet w śladowych ilościach. Wręcz przeciwnie, tekst jest zwarty, nasycony faktami, zwięzły, ale nie suchy. Książkę napisano lekkim, żartobliwym stylem. Odniosłam wrażenie, że tak mógłby snuć opowieść dobry przewodnik, oprowadzający po muzeum wycieczkę szkolną (ale może to po prostu podświadome skojarzenie z zawodem autora?). „Jak wysadzić Księżyc” określiłabym raczej jako lekką pogawędkę niż regularny wykład. Choć Houghton jest z wykształcenia historykiem, ma doktorat z historii dyplomacji i wojskowości, to ani na chwilę nie wpada w fachowy żargon. Nie zakłada też z góry, że coś może być dla czytelnika oczywiste. Dba o to, by każdą opowieść osadzić w konkretnych warunkach politycznych. Bez zbędnego gadulstwa, ale i bez nadmiernych uproszczeń, z humorem i swadą opowiada o czasach i kontekście opisywanych wydarzeń. Na tyle szczegółowo, by czytelnik, nawet zupełnie nie obeznany z tematem, nie pogubił się w realiach i na tyle zwięźle, by nikogo nie zanudzić. 
W tym miejscu należy zaznaczyć jedno - „Jak wysadzić księżyc” nie pretenduje do miana podręcznika, czy chociażby kompendium wiedzy. To jedynie (a może aż?) zbiór błyskotliwych opowieści skierowanych do szerokiego grona odbiorców, ze wskazaniem na osoby przed trzydziestką. Książkę można czytać po kolei, „od deski do deski”, albo na wyrywki - jak kto woli. Każda historia to zamknięta całostka. 
Jeśli coś można tej pozycji zarzucić, to miejscami zbyt pobieżny charakter. Kilka rozdziałów pozostawiło u mnie poczucie niedosytu. Chciałabym wiedzieć więcej, poznać dodatkowe szczegóły. Trudno orzec, czy jest to efektem ubocznym przyjętej przez autora gawędziarskiej konwencji, czy wynika po prostu z braku materiałów. Nie zapominajmy, że mówimy wszak o historiach szpiegowskich. Wiele związanych z nimi faktów nadal nie zostało ujawnione i kto wie, czy kiedykolwiek ujrzą światło dzienne…
„Jak wysadzić księżyc”  to wyśmienita lektura na czas podróży, do ogródka albo na plażę. W sam raz na zbliżające się wielkimi krokami wakacje.

Tytuł: Jak wysadzić Księżyc i inne szalone pomysły szpiegów, wojskowych i naukowców
Autor: Vince Houghton
Tłumacz: Aleksandra Żak
Wydawca: Znak Literanova, 2020 Stron: 368 ISBN: 978-83-240-7126-5



piątek, 5 lipca 2019

MORDERCZA UKŁADANKA

OKO W OKO Z MORDERCĄ


Tym razem będzie bez wstępów. Od razu przejdę do rzeczy. „Mordercza układanka” Paula Brittona to książka wyśmienita. Autor odwalił kawał naprawdę dobrej roboty. W rezultacie  powstała  wolna od pogoni za tanią sensacja, niezwykle rzetelna pozycja poświęcona psychologii kryminalistycznej. Od pierwszej do ostatniej strony czytałam ją z ogromnym zainteresowaniem. Lektura zajęła mi sporo dni, bo w tekście nie znajdziemy ani śladu lania wody. Każde zdanie jest ważne, każde coś wnosi, każde dostarcza nowych, interesujących informacji. Żeby to wszystko przyswoić i przetrawić trzeba dużo czasu.
Paul Britton to jeden z brytyjskich  prekursorów profilowania psychologicznego sprawców zabójstw. W swej zawodowej karierze nie raz stawał oko w oko z najciemniejszą stroną ludzkiej natury. O tym właśnie, o podróży w głąb umysłu przestępcy,  opowiada „Mordercza układanka”. 
Historie zamieszczone w książce można z grubsza podzielić na dwa rodzaje: profilowanie nieznanych sprawców przestępstw i praca z osobami skazanymi. Trudno powiedzieć, która z kategorii jest ciekawsza.
Kategoria pierwsza, to sytuacje gdy prowadzący śledztwo policjanci zwracali się do Brittona z prośbą o pomoc. Historie te, same w sobie fascynujące, pełne są interesujących szczegółów. Dowiadujemy się z nich, w jaki sposób psycholog postrzega miejsce zbrodni, na co zwraca uwagę, jak analizuje zgromadzone fakty. Możemy prześledzić cały tok rozumowania: od zbierania informacji po wyciąganie ostatecznych wniosków i formułowanie wskazówek dla grupy śledczej. W przeciwieństwie do wielu autorów publikacji o podobnej tematyce, Britton nie uległ pokusie taniej autoreklamy. Wybrał sprawy najciekawsze, obrazujące różne aspekty pracy profilera, także te, które na zawsze pozostały nierozwiązane. Autor skoncetrował się na omawianych zagadnieniach, a nie na własnej osobie. No, może nie całkiem. Kilka razy wspomina o swoich zasługach, ale robi to nienatarczywie i w małych dawkach. 
Druga kategoria opowieści - praca z osobami skazanymi za ciężkie przestępstwa, nie jest może aż tak sensacyjna (bo od początku wiemy kto jest sprawcą), ale w moim odczuciu znacznie bardziej przerażająca. To niesamowite, co może kryć się w odmętach ludzkiego umysłu i do czego potrafią być zdolni ludzie żyjący obok nas.
I tu znowu, Britton nie uległ pokusie taniego sentymentalizmu. Owszem, stara się zrozumieć przestępcę, owszem stara się pomóc w powrocie do normalnego życia, ale daleki jest od użalania się w stylu „on jest dobry, tylko miał trudne dzieciństwo”. Co więcej, wyraźnie podkreśla, że choć traumatyczne wydarzenia w dzieciństwie prowadzą do dewiacji w dorosłym życiu, to przecież wielu ludzi jakoś sobie radzi z demonami przeszłości i nie zostaje seryjnymi mordercami czy gwałcicielami. Britton zdecydowanie współczuje ofiarom, a nie przestępcom. 
Jedyny, drobny zresztą, zarzut, jaki mogę postwić „Morderczej układance” dotyczy stylu. Większa część książki napisana jest przestępnym, potoczystym językiem, ale momentami autor wpada w niezwykle suchy ton, jakby wyjęty z oficjalnego raportu albo podręcznika akademickiego. Jednak zaprezentowany materiał jest na tyle interesujący, że książka i tak czyta się świetnie. 

Tytuł: Mordercza układanka
Autor: Paul Britton
Tłumacz: Jacek Konieczny
Wydawca: Znak Literanova, 2019
Stron: 522
ISBN: 978-83-240-5579-1

piątek, 31 maja 2019

ZBUNTOWANY NOWY JORK

DOBRYMI CHĘCIAMI…


Czasy amerykańskiej prohibicji, jak mało który  okres w historii, inspirował ludzi kultury. Czasy Ala Capone, Cotton Clubu i Wielkiego Gatsbiego, odcisnęły trwałe piętno w literaturze i filmie. 
Z jednej strony ten etap w historii USA jest znany każdemu, kto czyta książki lub chodzi do kina, z drugiej jednak strony, bardzo często jest to wiedza powierzchowna, oparta głównie na fikcji literackiej, a nie na rzetelnych źródłach historycznych. Wielu rzeczy nie jesteśmy więc pewni, wielu rzeczy po prostu nie wiemy.  Niby wiemy, że w USA wprowadzono prohibicję, ale jak do tego doszło? Wiemy też, że ją zniesiono, ale dlaczego? WIemy, że w okresie tym rozwinęła się przestępczość, ale jak w tych niespokojnych czasach radzili sobie zwykli ludzie? Odpowiedzi na te, i na wiele innych pytań, znajdziecie w książce Ewy Winnickiej „Zbuntowany Nowy Jork. Wolność w czasach prohibicji”.
Jeśli ktoś boi się książek non-fiction, od razu śpieszę donieść, że nie ma powodu do obaw. „Zbuntowany Nowy Jork” nie ma w sobie nic z nudnej rozprawki naukowej. To napisany niezwykle przystępnie, wciągający reportaż historyczny, ciekawszy niż najlepsza fikcja. Zastosowany przez Winnicką język jest lekki, naturalny, nie ma w nim nawet śladu zbędnego zadęcia ani formalizmu, które tak często psuje przyjemność obcowania z literaturą non-fiction. Całość okraszono licznymi anegdotkami, przykładami i odwołaniami do literatury i filmu. Znacznie łatwiej jest sobie wyobrazić to czy tamto, gdy autorka wspiera się klasyką,  taką jak np. „Wielki Gatsby”. Jeśli nawet ktoś nie czytał powieści Fitzgeralda, to z pewnością widział którąś ze sztandarowych ekranizacji dzieła: czy to tę z Robertem Redfordem, czy też nowszą z Leonardo DiCaprio. Rzecz czyta się bardzo szybko, z zapartym tchem, a czas spędzony nad lekturą mija nie wiadomo kiedy. Całości dopełnia bogaty materiał ilustracyjny, pozwalający lepiej zwizualizować opisywane miejsca i wydarzenia. Pewne zastrzeżenia budzi jakość fotografii, ale trudno mi orzec, czy to kwestia druku, czy po prostu blisko stuletnie oryginały zostały mocno nadszarpnięte zębem czasu. 
Chociaż  książka poświęcona jest wydarzeniom w Nowy Jorku, naszą wyprawę w lata 20. i 30. ubiegłego wieku zaczynamy od wycieczki po amerykańskiej prowincji i odległych stanach. Odwiedzamy miejsca i ludzi, którzy przyczynili się do wprowadzenia zakazu sprzedaży alkoholu. Ta część to jednak znacznie więcej niż tylko poszukiwanie przyczyn pewnego zjawiska. To nakreślona lekką kreską panorama społeczeństwa amerykańskiego przełomu wieków i wnikliwa analiza zachodzących wówczas przemian.
W końcu docieramy do Nowego Jorku, do miasta, które nigdy nie śpi. Zanurzamy się w świat nowojorskich artystów: pisarzy, muzyków, filmowców. To oni tworzyli niepowtarzalną atmosferę Wielkiego Jabłka, to oni kształtowali opinię publiczną, to oni tworzyli trendy, to oni byli iskrą, która wywoła rozprzestrzeniającą się niczym pożar rewolucję obyczajową. 
Autorka pokazuje nam nie tylko wielkich i sławnych, prowadzi nas także do dzielnic zamieszkałych przez zwykłych ludzi. Widzimy jak żyją, próbujemy odgadnąć jak  myślą. Wszyscy oni - znani i nieznani - buntują się przeciwko nowemu prawu, przeciwko ograniczeniu, z którym nie zamierzają się pogodzić. O tym, jakie formy przyjmował ten spontaniczny bunt, opowiada druga część książki.
Czy zauważyliście, że nie wspomniałam nic, ani o gangsterach, ani o strzelaninach, ani o spektakularnych akcjach policji? To nie przeoczenie. Po prostu ten aspekt historii zdecydowanie najmniej autorkę interesuje. Jej obszar zainteresowań to przede wszystkim zagadnienia społeczne i socjologiczne,  a nie wątki sensacyjne.
Na zakończenie pozwolę sobie na jeszcze jedną uwagą. Zdarza się, że autor  pisząc na wybrany temat, zdawałoby się całkiem odległy, świadomie lub nie, nawiązuje do wydarzeń współczesnych, do problemów, które go w danej chwili nurtują. Tak jest też w przypadku „Zbuntowanego Nowego Jorku”. Nie wiem, czy był to zabieg celowy, czy zadziałała podświadomość autorki, ale w książce  znalazłam wiele pytań i wniosków, które i  dziś są niezwykle aktualne. Jak daleko rząd powinien ingerować w prywatne życie obywateli? Gdzie leży granica wolności? Czy nakazami i zakazami można przeforsować pozytywne zachowania i ochronić obywateli wbrew nim samym? W przypadku ostatniego pytania, odpowiedź jest prosta - nie. Dobitnie pokazuje to amerykański eksperyment. Nie tędy droga. Dobrymi chęciami (w tym także dobrymi chęciami posłów, senatorów i ministrów) piekło jest wybrukowane. Szkoda, że wielu polityków nie potrafi uczyć się na błędach historii.

Tytuł: Zbuntowany Nowy Jork. Wolność w czasach prohibicji.
Autor: Ewa Winnincka
Wydawca: Znak Literanova, 2019
Stron: 256
ISBN: 978-83-240-55796-8

piątek, 24 maja 2019

TERRA INSECTA. PLANETA OWADÓW

WSZYSTKIE ROBACZKI DUŻE I MAŁE

Trudno przecenić rolę młodzieżowych książek popularno-naukowych. Bądźmy szczerzy, choć wiedzę zdobywamy głównie w szkole, rzadko kiedy to tam właśnie w młodym człowieku budzi się pasja czy chociażby cień zainteresowania czymkolwiek. Nie wiem, skąd się bierze klątwa podręcznika: czy wynika ona ze zwięzłości stylu, czy ze sztywnej formy, czy po prostu z braku miejsca na ciekawe ujęcie tematu. Nieważne. Chodzi o to, że dopiero literatura popularno-naukowa potrafi naprawdę zainteresować. Wykorzystują to i mądrzy nauczyciele, i mądrzy rodzice. Wiedzą o tym też ciekawi świata młodzi ludzie i z przyjemnością sięgają po pozycje popularyzujące naukę. Ale, uwaga! "Terra insecta" to nie jest książka tylko dla uczniów. To przykład pozycji „dla każdego”, dla czytelników od lat 12 do 112. Byleby tylko nie zatracili chęci poznawania tego, co nas otacza.

„Terra insecta” Anne Sverdrup-Thygeson ma wszystkie zalety dobrej książki popularnonaukowej. Przede wszystkim, pozycja ta napisana  jest ze swadą. Z każdej strony, z każdego zdania, przebija wielkie zaangażowanie autorki. Ona naprawdę kocha owady! I jakoś tak jest, że ten zapał i energia udzielają się czytelnikowi. Autorka zabiera nas w fascynującą i pełną niespodzianek podróż do świata owadów. Okazuje się, że nawet pospolity karaluch może okazać się interesujący, trzeba tylko umieć na niego odpowiednio popatrzeć (zamiast od razu utłuc kapciem).

Książka  Anne Sverdrup-Thygeson to dobrze wyważone połączenie anegdot i konkretnej  wiedzy,  a że owadów na Ziemi jest naprawdę mnóstwo, tak wiele, że aż trudno to sobie wyobrazić - na jednego żyjącego człowieka przypada ponad 200 milionów owadów(!) - to i anegdot nie zabraknie. Zadziwiająca jest różnorodność insektów: od mikroskopijnych, tak małych, że mogą swobodnie usiąść na ustawionym pionowo ludzkim włosie, po prawdziwe giganty o długości powyżej pół metra. A jak dziwacznie są zbudowane! Nigdy nie zgadniecie (a ja nie powiem, żeby nie psuć niespodzianki), gdzie co poniektóre gatunki mają oczy! 

Mimo że książka ma formę przyjacielskiej gawędy, nie ma w niej ani trochę chaosu. Zarówno sposób podawania informacji, jak i ich struktura zostały gruntowanie przemyślane. Zaczynamy od poznania owadów jako takich: jak wyglądają, jak są zbudowane, jak się rozmnażają. Okazuje się, że nawet nazewnictwo owadów kryje w sobie prawdziwe perełki. Kogo nie urzekną nazwy Polemistus chewbacca, Polemistus vaderi czy Polemistus yoda? Z dalszych części dowiadujemy się, jak owady koegzystują z innymi organizmami: roślinami i zwierzętami. Cóż, w przyrodzie najważniejsze jest by nie dać się zjeść i samemu nie być głodnym. Aby osiągnąć ten cel owady stosują najprzeróżniejsze sztuczki. Czasem walczą, czasem oszukują, a czasem współpracują. Zależy, co się komu opłaci.

Bardzo obszernie omówione zostało też zagadnienie wzajemnych relacji owady-ludzie. Choć insekty potrafią być naprawdę dokuczliwe (kto choć raz był pod namiotem na Mazurach, ten wie!), to jednak zawdzięczamy im tyle, że wszystkie dokuczliwości przestają mieć znaczenie. Powiem tylko, że gdyby nie pewien malutki  niczym przecinek komar, tak niepozorny, że nie ma nawet polskiej nazwy, na świecie nie byłoby czekolady. Gdy tylko o tym pomyślę, od razu mniej mnie irytuje uporczywe bzyczenie.

Forma podania informacji jest bardzo przyjazna czytelnikowi. Rozdziały są krótkie, każdy stanowi zamkniętą całość. Dzięki temu książkę można czytać w dowolny sposób: po kolei, albo na wyrywki wybierając te zagadnienia, które nas w danej chwili szczególnie interesują. Jak kto woli.

Autorka wyraźnie ma nadzieję, że koniec lektury „Terra insecta” to nie koniec przygody czytelnika z przeciekawym światem owadów. Ostatni rozdział zatytułowany „Warto przeczytać” to rozbudowana, czternastostronicowa bibliografia, której pozycje uporządkowano według omawianych zagadnień. Teoretycznie ma to pomóc czytelnikowi w znalezieniu interesującej lektury, dotyczącej konkretnego aspektu życia owadów. Teoretycznie, bo niestety, bibliografia zawiera głównie pozycje anglojęzyczne i kilka w językach skandynawskich. Szkoda, że polski wydawca nie pokusił się o dodatek z wykazem literatury w języku ojczystym. Ty chyba jedyna wada tej książki.

Gorąco polecam wszystkim miłośnikom przyrody.

Tytuł: Terra insecta. Planeta owadów
Autor: Anne Sverdrup-Thygeson
Tłumacz: Witold Biliński
Wydawca: Znak Literanova, 2019
Stron: 256
ISBN: 978-83-240-5575-3

poniedziałek, 15 kwietnia 2019

STRAŻNIK KRUKÓW

RAVENMASTER

„Strażnik kruków” Christophera Skaife’a jest dokładnie tym, co obiecuje wydawca: opowieścią o pracy, która z czasem stała się fascynacją. Historią napisaną ze swadą, wciągającą, pełną zabawnych anegdot i pouczających historii.
Każdy, kto był w Londynie, z pewnością odwiedził Tower, a gdy już tam dotarł nie mógł, po prostu nie mógł, nie zauważyć ogromnych, czarnych kruków i czuwających nad nimi mężczyzny w dziwnym stroju, a jeśli nie jego samego, to przynajmniej któregoś z kilku jego pomocników. Tym facetem w dziwnym stroju jest właśnie Christofer Skaife, starszy sierżant Królewskiego Pułku Księżnej Walii. Strażnik kruków.
Skaife to urodzony gawędziarz, aż trudno uwierzyć, że do powstania książki nie przyłożył ręki doświadczony pisarz, bo to publikacja w pełni profesjonalna. Wszystko jest tu tak jak być powinno. Niejeden twórca prozy non-fiction mógłby Skaife’owi pozazdrościć talentu i umiejętności.
Zacznijmy od języka, płynnego, potoczystego, świetnie dopasowanego do treści – choć tu, jak rozumiem, brawa należą się też tłumaczce, Aleksandrze Kamieńskiej. To się po prostu czyta. Pamiętam, że wielokrotnie podczas lektury przeróżnych pamiętników i wspomnień, musiałam przebijać się przez chropawy, czasami wręcz toporny język. Jednak nie tym razem. Styl Skaife’a jest naprawdę dobry.
Cała książka została świetnie przemyślana i po mistrzowsku zaplanowana. I tym razem autorowi udało się uniknąć kolejnej pułapki, w jaką często wpadają pamiętnikarze – chaosu. „Strażnik kruków” ma nie tylko starannie przemyślaną strukturę, ale wyśmienicie rozłożone akcenty. Fragmenty zabawne przeplatają się z poważniejszymi, informacje naukowe z anegdotami, opowieści historyczne z osobistymi wspomnieniami. Dzięki temu opowieść cały czas przykuwa uwagę, bawi, uczy i ani przez chwilę nie nuży. Ani się człowiek obejrzy, a wchłonie taką porcję wiedzy, z historii, literatury i ornitologii, jaką w szkole musiałby zdobywać miesiącami. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że będzie się przy tym wyśmienicie bawił. Naprawdę rzadko można trafić na pozycję tak wdzięcznie łączącą humor, rozrywkę i wiedzę.
Czego tu nie ma! Są gawędy o obyczajach kruków, jest historia wielkiej kruczej ucieczki, są legendy i historie o duchach, są dykteryjki z życia strażników londyńskiej Tower, a nawet opowieści o krukach pojawiających się w literaturze i filmie (a jest tego naprawdę niemało!). Autor opowiada też nieco o sobie: o swym dzieciństwie, o służbie w wojsku, a także o blaskach i cieniach swej obecnej pracy. I tu znowu pozytywnie mnie zaskoczył: zazwyczaj takie osobiste wtręty służą jedynie mniej lub bardziej ukrytej autopromocji. U Skaife’a jest inaczej. Elementy autobiograficzne pełnią niezwykle ważną rolą. Dzięki nim dowiadujemy się jak można zostać strażnikiem w Tower (czy zastawialiście się kiedyś nad tym skąd w XXI biorą się yeomani?), na czym polega ich praca, jakich wymaga  predyspozycji i umiejętności. Okazuje się, że sprawa wcale nie jest taka prosta!
Uwaga, „Strażnik kruków” ma jedną wadę: uzależnia! To prawdziwy pożeracz czasu! Jeśli zaczniecie czytać, to nie będziecie się w stanie oderwać.
Polecam gorąco!
Tytuł: Strażnik kruków. Moje życie wśród kruków w Tower

Autor: Christopher Skaife

Tłumacz: Aleksandra Kamińska
Wydawca: Znak Literanova, 2019
Stron: 286
ISBN: 978-83-240-5618-7

czwartek, 24 stycznia 2019

SPRAWA DLA KORONERA

BLASKI I CEINIE ŻYCIA KORONERA


Żaden przyzwoity, zachodni kryminał, a także kryminał rodzimy osadzony w  anglosaskich realiach, nie może się obejść bez koronera. Jest on zazwyczaj postacią drugo- albo i trzecioplanowa, przewijająca się gdzieś tam w tle na początku opowieści, ale  bez niego dzieło byłby niepełne. Z drugiej strony, wokół roli koronera narosło wiele nieporozumień. Często mylony jest on z lekarzem sądowym, albo śledczym. Tymczasem okazuje się, że żeby być koronerem, nie potrzeba nawet mieć matury, a największe szanse na uzyskanie tego stanowiska mają byli pracownicy zakładów pogrzebowych! Te, i wile innych ciekawostek na temat tego zawodu znajdziecie w książce Johna Batesona „Sprawa dla koronera, Kulisy zawodu, który codziennie spotyka śmierć”. 
Początkowo miałam z tą książką problem, bo nie jest ona do końca tym, czego można by się po przeczytaniu zapowiedzi na okładce, ale gdy już poczułam, o co w tej publikacji chodzi, czytało mi się całkiem dobrze.
Zacznę od tego, czym „książka jest” i jakie ma plusy. „Sprawa dla koronera” to pozycja biograficzna, opowiadająca o życiu Kena Holmesa, koronera z Kalifornii. Przepracował w zawodzie wiele lat, nie ma więc wątpliwości co do tego, że wie o czym mówi. Karierę zawodową bohatera śledzimy od samego początku, można wręcz rzec „od prehistorii”, bo od lat dziecinnych, kiedy to kształtowała się jego osobowość. To, wbrew pozorom, bardzo ciekawa lektura, bo odpowiada na pytanie, co skłoniło Holmesa do podjęcia pracy, która większości ludzi wydaje się mało atrakcyjna, a wręcz makabryczna.
W dalszej części poznajemy najciekawsze i najsłynniejsze sprawy, z którymi Holmes miał do czynienia. Nie zawsze są to opowieści o przestępstwach. Wszak jednym z podstawowych zadań koronera jest ustalenie, czy w danym przypadku mamy do czynienia ze śmiercią naturalną, samobójstwem czy morderstwem.
Holmes jest prawdziwą kopalnią opowieści: od zabawnych, przez smutne, po makabryczne. Nie zdziwię chyba nikogo gdy napiszę, że tych pierwszych jest stosunkowo mało. Przeważają smutne i makabryczne.
Na plus książki zaliczam także sposób przekazywania informacji: kulturalny i rzeczowy. Autor przedstawia fakty, nie szukając taniej sensacji tam gdzie jej nie ma. 
Język opowieści jest naturalny i nieskomplikowany. Z pewnością nie jest to najbardziej wyrafinowana polszczyzna z jaką miałam w życiu do czynienia, ale sądzę, że był to zabieg celowy. Poszczególne opowieści są krótkie i dość proste w przekazie. Płynne, choć niezbyt rozbudowwane zdania, nadają tekstowi naturalność. Czytelnik chwilami ma wrażenie, że naprawę przysłuchuje się rozmowie Batesona z Holmesem. Barokowe frazy byłby tu zwyczajnie nie na miejscu. 
A teraz czas na część drugą moich wywodów: czym książka nie jest i jakie ma wady. „Sprawa dla koronera” nie jest książką o medycynie sądowej, choć tak można by mniemać na podstawie blurba Owszem, poznajemy kulisy pracy koronera, ale głównie od strony organizacyjno-psychologicznej. Bardzo niewiele dowiemy się o technikaliach. Osobiście chciałabym, aby więcej miejsca poświęcono tłumaczeniu w jaki sposób nasz bohater doszedł do tego czy innego wniosku. Być może się czepiam, być może takie a nie inne podejście wynika ze specyfiki zawodu. Koroner pojawia się na miejscu zbrodni, dokonuje oględzin i zasadniczo na tym kończy się jego udział w śledztwie. Czasem pojawia się jeszcze na samym końcu, by złożyć zeznania przed sądem. Interpretacja faktów, rozwiązywanie zagadki i poszukiwanie winnego, leżą w gestii zupełnie innych specjalistów.
Znacznie poważniejszym zarzutem wobec dzieła Batesona jest brak obiektywizmu. Autor nie kryje, że książka powstała jedynie na podstawie relacji samego Holmesa. Nie mamy możliwości poznania opinii i punktu widzenia innych uczestników zdarzeń. To o tyle istotne, że pod adresem niektórych z nich padają całkiem poważne oskarżenia. Elegancko byłoby dać im możliwość przedstawienia swojej perspektywy wydarzeń.
W ostatecznym rozrachunku plusów jest jednak znacznie więcej niż minusów. „Sprawa dla koronera” to pozycja, która z pewnością przypadnie do gustu osobom amatorsko zainteresowanym  kryminalistyką.

Tytuł: Sprawa dla koronera. Kulisy zawodu, który codziennie spotyka śmierć

Autor: John Bateson
TłumaczAnna Sak
WydawcaZnak Literanova, 2019
Stron428
ISBN978-83-240-4898-4



Statystyki, katalog stron www, dobre i ciekawe strony internetowe