Pokazywanie postów oznaczonych etykietą SF. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą SF. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 18 lutego 2018

HEL 3

WSZYSTKIE LĘKI JAROSŁAWA G


Tytuł: „Hel-3”
Autor: Jarosław Grzędowicz
Wydawca: Fabryka Słów 2017
Stron: 512

Zacznę od truizmu. „Hel-3” to książka z niecierpliwością wyczekiwana przez fanów.  Powiem więcej: to jedna z najbardziej wyczekiwanych pozycji polskiej fantastyki ostatnich lat. Czy spełni pokładane w niej nadzieje? Czas pokaże.
Wbrew pozorom ogromny sukces „Pana lodowego ogrodu” tyleż pomaga nowej powieści Grzędowicza, co jej szkodzi. Pomaga, bo z pewnością rzesze fanów popędzą do księgarń, zwabione nazwiskiem autora. Przeszkadza, bo poprzeczka została ustawiona naprawdę wysoko. Czy autor podołał wyzwaniu? Każdy musi sam sobie na to pytanie odpowiedzieć.  Ja, mając już lekturę za sobą, nie wyrobiłam sobie na ten temat jednoznacznej opinii, bo „Hel-3” jest jedną z tych książek, które sprawiają wielką frajdę podczas czytania, ale im bardziej się nad przeczytanym tekstem zastanawiać, tym więcej wątpliwości się pojawia.
Od razu rozwieję złudzenia: jeśli oczekujecie powtórki z rozrywki, jeśli chcecie czytać o przygodach literackiego klona waszego ulubionego Vuko Drakkainena i nieco mniej lubianego księciunia, to zapomnijcie. „Hel 3” to zupełnie inna bajka.
Rok 2058. Niedaleka przyszłość, której część z nas może spokojnie dożyć.  Przynajmniej ta nieco młodsza część. Świat podejrzanie podobny do naszego, jednakże pozbawiony niemal całkiem jego zalet, za to z mocno wyolbrzymionymi wadami.  Świat niczym w krzywym zwierciadle odbijający naszą rzeczywistość, ze wszystkimi jej niedogodnościami i nielogicznościami doprowadzonymi do absurdu.  Świat opisany z niebywałym rozmachem, konsekwentnie i logicznie. Świat przerysowany, ale jednak wiarygodny.  Kto wie, czy historia nie potoczy się właśnie w ten sposób? Świat, w którym żyje samotny bohater, pętający się gdzieś po obrzeżach Systemu. Niby jawnie mu się nie przeciwstawia,  ale jednak zręcznie omija co bardziej uprzykrzone zakazy i ograniczenia.
No, może nie taki samotny, bo jednak otaczają go dziwacy najrozmaitszej maści: oportuniści, buntownicy i desperaci. Aż któregoś dnia trafia na wizjonera. Wbrew sobie wpada w wir osobliwych wydarzeń. Czas na przygodę życia. Przygoda, jak to przygoda, z bliska wcale nie jest taka atrakcyjna, jak by się to mogło postronnym widzom wydawać.  Dla naszego bohatera zaczyna się pasmo wyrzeczeń, poświęceń i udręk. Gdzieś tam czyhają niebezpieczeństwa – te przewidywalne i te atakujące z zaskoczenia.  A wszystko to smakowicie opisane wprawnym piórem Grzędowicza. Nic więc dziwnego, że opowieść wciąga od samego początku.  Od pierwszego słowa.
Słowo. To najmocniejsza broń Grzędowicza. Jak mało który pisarz zasługuje on na miano Czarodzieja Słowa. Autor potrafi każdą, banalną w sumie rzecz, przedstawić tak, że nie  sposób się od opowieści oderwać. Który pisarz mógłby bezkarnie przez kilka stron opisywać sfrustrowanego faceta czekającego w hali odlotów na samolot? Odpowiadam – Grzędowicz. I robi to tak, że czytelnik z zapałem pochłania kolejne strony.
Pisałam o konsekwencji i logice w opisie świata. Szkoda, że tego samego nie można powiedzieć o linii fabularnej. Zaczyna się wedle starej zasady „najpierw wybuch wulkanu”.  Potem napięcie to rośnie, to opada. W wielu miejscach akcja ustępuje kreacji świata, a ta z kolei podporządkowana jest nadrzędnemu celowi – prezentacji przeróżnych obaw i lęków pisarza. W samej prezentacji (i  propagowaniu) swojego światopoglądu przez autora nie ma nic złego, wręcz przeciwnie, taki zabieg dodaje książce wartości, sprawia, że powieść nie jest jedynie czystą przygodą , ale jest „o czymś” i pobudza do myślenia. Jednakże odniosłam wrażenie, że w „Helu 3” demonstrowanie poglądów nabiera znamion obsesji.  Rozumiem niechęć Grzędowicza do postępującej unifikacji wszystkiego, rozumiem niechęć do idiotycznych i mnożących się niczym króliki zakazów, ale dlaczego, na Boga!, symbolem wolnej myśli nie są nieprawomyślne lektury, wywrotowe idee, czy chociażby hasła wypisywane na murach, a jedynie paróweczka cielęca (w naturalnej osłonce)?
Ale dajmy pokój paróweczce. Gorzej, że im bliżej końca, tym bardziej autor przestaje panować nad swoimi lękami. Emanacja strachów wszelakich bierze górę nad akcją i, co gorsza, idea bierze górę nad logiką. W fabule, dotąd spójnej, zaczynają pojawiać się głupstwa. Dziury w logice, początkowo niewielkie, rozrastają się do niepokojących rozmiarów. Całość trzeszczy w szwach. Konsekwencja ginie jako sen jaki złoty, pozostawiając po sobie niejedno „dlaczego?”.  Aż w końcu nastaje grande finale, walące czytelnika morałem niczym obuchem po głowie na wypadek, gdyby jednak nie zorientował się, przed czym autor usiłuje nas ostrzec. Osobiście wolałabym większą subtelność i trochę więcej wiary w moje możliwości poznawcze. Nie wszystko trzeba mi wykładać niczym chłop krowie na miedzy. Nie tak działa literatura.
Jednak wszystkie te myśli  pojawiają się dopiero później. Gdy już przeczytamy słowo „KONIEC” i zamkniemy książkę. Gdy już za sobą mamy kilka godzin przedniej rozrywki. Bo, jak pisałam na początku lecz jeszcze raz powtórzę,  „Hel-3” jest jedną z tych książek, które czyta się świetnie, choć z trudem się bronią, gdy oceniamy je kierując się nie emocjami, lecz rozumem.
Przyjemnej zabawy i nie myślcie za dużo!

poniedziałek, 5 czerwca 2017

PROBLEM TRZECH CIAŁ

W ODMĘTACH NAUKI


Tytuł: Problem trzech ciał
Autor: Cixin Liu
Tłumacz: Andrzej Jankowski
Wydawca: Dom Wydawniczy Rebis 2017
Stron: 452
ISBN: 978-838062049-0



Dawno, dawno temu, gdy jeszcze miałam czas i ochotę na prowadzenie bogatego życia towarzyskiego, na pewnej, dość kameralnej imprezie, przydarzyła mi się niezobowiązująca rozmowa z młodą i, co to ukrywać, lekko podchmieloną intelektualistką. Dziewczę owo (z gatunku „my, intelektualistki, czytamy wyłącznie poezję) pragnąc podkreślić swą erudycję i nieszablonowość, rzuciło mimochodem „niedawno odkryłam nowego, nieznanego poetę – Pablo Nerudę”. Tylko nadludzki wysiłek woli sprawił, że nie wybuchnęłam śmiechem i nie oplułam sączonym niefrasobliwie drinkiem innych, nieświadomych zagrożenia gości.
Historia ta przypomniała mi się po latach, bo oto czytelnicy odkrywają nowego, nieznanego pisarza – Cixin Liu. Tymczasem wystarczy klika kliknięć by dowiedzieć się, że Cixin Liu pisał i publikował w czasach, gdy część miłośników fantastyki właśnie uczyła się raczkować. Autor debiutował w roku 1998, rok później otrzymał pierwszą nagrodę za twórczość literacką i od tego czasu trwa pasmo jego nieprzerwanych sukcesów.
Na usprawiedliwienie nieświadomych „odkrywców” , w tym także (co przyznaję ze wstydem), piszącej tej słowa, przemawia fakt, że tłumaczeniami dzieł Cixin Liu w przeszłości raczej nas nie rozpieszczono. Z tego co wiem, co wiem, przed ukazaniem się powieści „Problem trzech ciał”, na język polski przetłumaczono zaledwie jedno opowiadanie Liu - „Wędrująca Ziemia”.  Czytanie w oryginale, w tym przypadku nie wchodzi raczej w grę. Liczba osób biegle władających chińskim jest, mimo wszystko ograniczona (oczywiście, jeśli pominiemy miliard z okładem Chińczyków).
W końcu jednak twórczość chińskiego mistrza sf pokonała chiński mur i szturmem wdarła się na zachodnie rynki. Doprawdy, szkoda, że musieliśmy tak długo czekać, bo Liu jest autorem ze wszech miar godnym uwagi.
„Problem trzech ciał” – pierwsza część trylogii „Wspomnienie o przeszłości Ziemi” to hard SF w najlepszym wydaniu. Nie zdradzę chyba zbyt wiele, gdy powiem, że tytułowe trzy ciała, to bynajmniej nie zwłoki (kto liczył na kryminał może w tym miejscu porzucić wszelką nadzieję) lecz obiekt, znanego naukowcom nie od dziś, zagadnienia  mechaniki klasycznej, polegającego na wyznaczeniu toru ruchów ciał wchodzących w skład n-elementowego układu. Zapachniało nauką? I to jak!  Mówimy wszach o powieści z gatunku fantastyki-naukowej, takiej, w której oba człony nazwy  są równoprawne. Przez lata SF pozostawała w odwrocie, ulegając zmasowanym atakom elfów, krasnoludów, smoków, wilkołaków i nastoletnich czarodziejek. Teraz jednak odbija się od dna i powraca w wielkim stylu.   Nie ukrywam, że SF jest mi znacznie bliższa niż fantasy, stąd ma radość z takiego obrotu spraw.
W „Problemie trzech ciał” nauka nie jest jedynie ozdobnikiem czy pretekstem. Jest pełnoprawnym bohaterem opowieści. Osią, wokół której osnuta jest cała intryga.  Bez niej cała książka straciłaby sens. Autor, praktykujący inżynier (pracuje w elektrowni w Yangquan w prowincji Shanxi) czuje się wśród technicznych rozważań jak ryba w wodzie. Płynnie łączy zdobycze współczesnej nauki i techniki z tworami wyobraźni. Pamiętacie może, głośny swego czasu film „Farinelli”? Aby uzyskać skalę głosu niedostępną współczesnym śpiewakom spece od komputerów połączyli głosy dwójki artystów – kobiety i mężczyzny – tak, że moment przejścia był nie do uchwycenia nawet dla wielu melomanów. Owszem, każda osoba posiadająca jako-taki słuch potrafiła określić, czy w danym momencie słyszy głos męski czy żeński, ale tylko nieliczni potrafili wskazać dokładny moment, w którym następowała zmiana. Podobnie jest z nauką w „Problemie trzech ciał”. Każdy, mniej więcej obeznany z techniką czytelnik wie, co jest prawdą, a co wymysłem autora, ale wcale nie tak łatwo jest uchwycić wyraźną granicę między tymi dwoma światami. Pychotka!
Spekulacje naukowe to nie jedyny problem nurtujący pisarza. Powieść Liu to niesamowity konglomerat rozważań technicznych, politycznych i filozoficznych, rzucony na przeciekawe tło historyczne i obyczajowe. Wszak rzecz dzieje się w Chinach – kraju równie nam obcym i nieznanym co powierzchnia Księżyca. Właściwie, zrobiwszy pobieżny przegląd swej dość płytkiej wiedzy dochodzą do wniosku, że o Księżycu wiem nico więcej niż o Kraju  Środka. Twórca amerykańskiego przekładu, Ken Liu, był tego faktu w pełni świadomy, bo opatrzył tekst licznymi komentarzami włączonymi również do wydania polskiego. Tak jak nie lubię przypisów w literaturze beletrystycznej, tak tym razem  jestem za nie bardzo wdzięczna. Bez nich straciłabym wiele niuansów oczywistych dla chińskiego czytelnika, ale zupełnie niedostrzegalnych dla przeciętnego człowieka zachodu. Nachodzi mnie tylko smutna refleksja, ileż jeszcze dodatkowych smaczków mi umknęło? Mam podejrzenia graniczące z pewnością, że bardzo wiele.
„Problem trzech ciał” to powieść wielowątkowa.  Akcja osadzona jest  w różnych miejscach czasu i przestrzeni. Mamy i współczesne Chiny, i Chiny okresu rewolucji kulturalnej, i rzeczywistość wirtualną, i obcą, oddaloną od Ziemi o lata świetlne cywilizację.  Autor po mistrzowsku panuje nad tym bogactwem. I tu czuje się logiczny, konsekwentny umysł inżyniera. Do powieści ani na chwilę nie wkrada się chaos. Nic tu nie jest przypadkowe.  Historia jest niczym skomplikowany mechanizm, pełen zagadkowych detali. Choć liczba elementów początkowo zaskakuje, to po bliższym spojrzeniu okazuje się, że nic tu nie jest zbędne. Wydarzenia cały czas łączą się ze sobą niczym idealnie dopasowane koła zębate,  rozwój wypadków jest konsekwentny niczym ruch elementów perfekcyjnie dostrojonego mechanizmu, a czytelnik, mimo całego rozmachu opowieści, ani na chwilę nie czuje się zagubiony.  „Problem trzech ciał”, choć  jest pierwszą częścią trylogii, nie ma znamion „rozbiegówki”. To dobrze przemyślana, skonstruowana i po mistrzowsku skomponowana całość.  Autor nie wpadł w manierę wielu współczesnych pisarzy, którzy po kilkuset stronach pokazują czytelnikowi figę nic nie wyjaśniając. U Liu tajemnice zostają odkryte, zagadki rozwiązane, wszystkie wątki domknięte.  Oczywiście, zakończenie jednoznacznie sugeruje, że należy się spodziewać  ciągu dalszego, jest to jednak na tyle subtelne, że nie poczułam się oszukana. Obiecano mi ciekawą historię i ciekawą historię dostałam. Razem z rozwiązaniem. A mimo to, mimo że nie zastawiono na mnie pułapki wiem, że i tak sięgnę po kolejne części, bo „Problem trzech ciał” to rzecz na tyle dobra, że nie potrzeba cliffhangera by czytelnik miał ochotę przeczytać kolejny tom.

Zamiast post scriptum. Trochę trudu sprawiło mi rozszyfrowanie, które z dwóch słów jest imieniem, a które nazwiskiem autora.  Jak wiadomo, Chińczycy  umieszczają nazwisko przed imieniem. Z drugiej strony Europejczycy o tym wiedzą i czasami zamieniają słowa miejscami żeby było „po naszemu”, tak że w końcu nie wiadomo czy zastosowano szyk chiński, czy europejski. Żeby było trudniej, na okładce widnieje Cixin Liu, ale już w notce Copyright – Liu Cixin. W końcu jednak udało mi się dociec prawdy i z całą odpowiedzialnością mogę napisać Cixin to imię, a Liu nazwisko.  

poniedziałek, 3 kwietnia 2017

ATLANTYDZKI GEN (I ZARAZA)

 CHCECIE BAJKI? OTO BAJKA!


Tytuł:„Gen atlantydzki”
Autor: A.G. Riddle
Tłumacz: Zuzanna Byczek
Wydawca: Jaguar 2015
Stron: 560
Tytuł: „Atlantydzka zaraza”
Autor: A.G. Riddle
Tłumacz: Stanisław Kroszczyński
Wydawca: Jaguar 2016
Stron: 510


















Moje pierwsze spotkanie z „Genem atlantydzkim” A.G. Riddle’a  nieomal zakończyło się depresją. Poczułam się stara, zmęczona życiem i w ogóle nie z tej epoki.  A wszystko to za sprawa kompozycji jakby rodem zaczerpniętej z psychodelicznego teledysku. Tekst wygląda jak zbiór fragmentów wyjętych z niszczarki i posklejanych w całość w dość arbitralnym porządku. Autor bez ładu i składu rzuca nas z miejsca na miejsce, z wątku do wątku, od postaci do postaci. Doprawdy trudno się w tym chaosie połapać. Być może taka właśnie estetyka przemawia do młodego pokolenia wychowanego na reklamach, klipach i SMS-ach, ale dla mojego uwarunkowanego klasyką umysłu to za duże wyzwanie.
Na szczęście z czasem z chaosu wyłania się myśl przewodnia, a poszarpane wątki zaczynają łączyć się w spójną całość.
Gdy już zorientowałam się, kto jest kim, zrobiło się nawet ciekawie.  Akcja zaczęła toczyć się wartko.
A. G. Riddle to niewątpliwie pisarz obdarzony ogromną wyobraźnią. Na co jak na co, ale na brak pomysłów nie może narzekać. Czego tu nie ma! Jest i sensacja, i thriller, i przygoda, i science ficion i teorie spiskowe. Jest nawet nieśmiało zarysowany wątek romansowy. I jest też, oczywiście, obiecana w tytule Atlantyda. Gdybyż jeszcze autor umiał jakoś zapanować nad całym tym inwentarzem! Gdyby ktoś uświadomił mu, że czasem mniej znaczy więcej (nie  tylko w damskiej modzie).  Bo w całym tym bigosie brakuje chyba tylko wikingów.
Bigos – jak to bigos. Początkowo wchodzi dobrze, ale w nadmiarze powoduje przeróżne sensacje trawienne. Podobnie książka Riddle’a zaczyna nużyć.  Wraz z biegiem akcji autorowi coraz trudniej posklejać fragmenty w sensowną całość. Klei więc na ślinę, po macoszemu traktując logikę i zdrowy rozsądek. To częsta przypadłość początkujących autorów: boją się, że tekst jest zbyt prosty i z wielkim samozaparciem zaczynają go coraz bardziej udziwniać i komplikować, dorzucając do barszczu kolejne grzybki. (Oj, coś mam dzisiaj fazę na kulinarne porównania!)
Na zakończenie pierwszego tomu autor serwuje czytelnikom „twist”  w stylu serialu dla kucharek, gdzie główna bohaterka okazuje się zagubionym nieślubnym dzieckiem trzeciego męża swojej siostry i czwartej córki ciotecznej babki po kądzieli. Albo jakoś tak.
„Gen atlantydzki” rozpoczyna trylogię Zagadka pochodzenia. Drugi tom, „Atlantydzka zaraza”, niewiele  różni się od pierwszego. Właściwie ma wszystkie jego plusy i minusy. Z tą może tylko różnicą, że całość jest jeszcze mniej prawdopodobna i coraz bardziej zbacza w stronę fantastyki katastroficznej. Na świecie szerzy się pandemia tytułowej atlantydzkiej zarazy, a ludzkości grozi zagłada. Łapiecie klimat?
Jeśli jest tak źle, jak napisałam, to jakim cudem trylogia Zagadka pochodzenia odniosła ogromny sukces wydawniczy? Wszak, jeśli wierzyć notce na ostatniej stronie okładki (a nie mam powodów, by jej nie wierzyć), książkę przetłumaczono na dwadzieścia języków.
Myślę, że odpowiedź tkwi w zderzeniu moich subiektywnych oczekiwań z rzeczywistością. Sięgając po thriller, spodziewam się wiarygodnej historii. Oczywiście autor może, a wręcz musi, uatrakcyjniać opowieść, wprowadzając do niej elementy zaskakujące. Musi przy tym jednak dbać o spójność opowieści, a już pod żadnym pozorem nie może brać rozwodu z logiką. Tymczasem mocno naciągana opowieść Riddle’a wymaga od czytelnika bardzo dużej dozy dobrej woli (nie mam) albo umiejętności całkowitego zawieszenia niewiary i wyrzeczenia się sceptycyzmu (nie potrafię). Jeśli ktoś szuka niewymagającej wysiłku intelektualnego bajki, jeśli potrzebuje zwyczajnie oczyścić umysł bezrefleksyjną lekturą,  seria Zagadka pochodzenia z pewnością spełni jego oczekiwania. Widocznie w naszych zabieganych czasach sporo osób potrzebuje takiej formy relaksu, i stąd popularność cyklu. Nie widzę w tym nic zdrożnego, jednak osobiście gustuję w innego rodzaju literaturze.
PS. Wśród wielu niewyjaśnionych tajemnic, które być może wyjaśni tom trzeci, jest zagadka imienia (imion?) autora. Nigdzie nie udało mi się znaleźć odpowiedzi na pytanie, od czego pochodzi skrót A.G. Prawdę mówiąc, podczas lektury dwóch pierwszych tomów trylogii to pytanie zaciekawiło mnie najbardziej.

niedziela, 26 lutego 2017

RYBAK ZNAD MORZA WEWNĘTRZNEGO

PORA NA ODWYK

Tytuł: Rybak znad Morza Wewnętrznego
Autor: Ursula K. Le Guin
Tłumacz: tłumaczenie zbiorowe
Wydawca: Prószyński i S-ka
Data wydania: październik 2016

Czekałam, czekałam, aż się doczekałam. W końcu dostałam do ręki „Rybaka znad Morza Wewnętrznego” - trzeci tom dzieł Ursuli K. Le Guin wydanych niezwykle starannie przez wydawnictwo Prószyński i S-ka.  Grubaśne tomisko to zbiór, w którego skład zbioru wchodzą: „Wszystkie strony świata”, „Rybak znad Morza Wewnętrznego”, „Cztery drogi ku przebaczeniu”, „Urodziny Świata” oraz „Opowiadanie Świata”. Przyznam się szczerze, że tej części wypatrywałam z największą niecierpliwości. Dwa poprzednie tomy były owszem bardzo ładne, ale zarówno cykl o Ziemiomorzu jak i haiński mam na półce. Fakt, że książki do nieprzyzwoitości zaczytane, pożółkłe i z lekka rozsypujące się, ale mam. (Myślę, że mój „Czarnoksiężnik z Archipelagu” jest starszy niż znaczna część osób czytających te słowa). Zawsze, gdy mnie najdzie ochota, mogę sięgnąć na półkę i poczytać. Natomiast z opowiadaniami sprawa nie jest taka prosta. Niby wszystkie, a przynajmniej większość, czytałam. Kiedyś. Gdzieś. A to w jakiejś antologii, a to w czasopiśmie, a to w klubówce. Niektórych publikacji nie sposób odnaleźć. I oto są, wszystkie razem! Lepiej być nie może .
- Jeju, jakie to śliczne! – krzyknęłam gdy udało mi się wyłuskać „Rybaka znad Morza Wewnętrznego” z grubej warstwy papieru i folii bąbelkowej. To była miłość od pierwszego wejrzenia.
I na tym właściwie mogłabym zakończyć, bo co można napisać o utworach Ursuli K. Le Guin, czego jeszcze nie napisano? Twórczość niekwestionowanej królowej fantasy i science-fiction analizowali ludzi i mądrzejsi ode mnie, i bieglej władający piórem, i bardziej po temu predestynowani. Nie będę więc siliła się na mądre myśli, napiszę jedynie czym mnie, prostego programistę, uwiodła ta książka i za co kocham Ursulę K. Le Guin?
Za dobre historie. Chociaż opowiadania są często jedynie pretekstem do przedstawienia poglądów pisarki lub zadania pytania o coś, co ją nurtuje, choć często fabuła ma drugorzędne znaczenie, to jednak zawsze, w każdym opowiadaniu, dostajemy historię najwyższej próby. Owszem, może nie być galopującej akcji, owszem czasem historia jest prosta tak, jak proste jest nasze życie codzienne, ale zawsze porusza, zapada w pamięć Przeczytałam w życiu setki opowiadań. Większości z niech nie pamiętam. Zapomniałam nawet tytuły, ale historie, które wyszły spod pióra Ursuli K. Le Guin zapadły mi głęboko w pamięć i na zawsze już tam pozostaną.
Za wyobraźnię – bogatą, a jednocześnie ujętą w ryzy. Światy, które zrodziły się w wyobraźni Ursuli K. Le Guin są przebogate. Umiejętność autorki dostrzegania poezji w codzienność – porażająca. Jednak wyobraźnia, kreacja świata nie jest celem samym w sobie. To, jak wspaniale pisarka potrafi okiełznać wyobraźnię, podporządkować ją nadrzędnej wizji artystycznej,  zadziwia. W jej tekstach nie ma nic zbędnego. Żadnych bezużytecznych ozdobników. Iluż autorów fantasy wpada w pułapkę i pozwala by to wyobraźnia rządziła. Iluż zapełnia kolejne strony zupełnie zbędnymi detalami „bo szkoda, żeby się taki fajny pomysł zmarnował”. U Le Guin nic takiego nie znajdziemy. Tu każdy detal, każdy najmniejszy nawet, nieistotny z pozoru szczegół ma do odegrania jakąś rolę. Wyjmij z tekstu jedno zdanie, a powstanie ziejąca rana.
Za język. Bogaty, wytworny, przepięknie przełożony przez prawdziwych mistrzów. Wśród tłumaczy mamy takie tuzy jak Lech Jęczmyk, Zofia Uhrynowska-Hanasz, Paulina Braiter, Maciejka Mazan czy Paweł Lipszyc. Czyż trzeba coś jeszcze dodawać?
Za uczciwość i szczerość. Gdy młody pisarz tworzy teksty zaangażowane, nikogo to nie dziwi. Jednak gdy ktoś przez pół wieku pozostaje wierny swym przekonaniom, nie ulega pokusie „wpisania” się w modne w danej chwili tendencje, gdy pisze tak, jak mu nakazuje sumienie, to musi budzić szacunek. Nawet jeśli w jakimś punkcie poglądy pisarki i czytelnika nie są zbieżne.
Za konsekwencję. Truizmem jest stwierdzenie, że w literaturze, podobnie jak w innych dziedzinach życia, mody zmieniają się nieustannie. Jednak Ursula K. Le Guin zawsze pozostaje sobą. Nie poddaje się trendom. Nie znaczy to, broń Boże!, że jej twórczość jest monotonna. Wręcz przeciwnie i tematyka, i forma są niezwykle zróżnicowane. Jednak zróżnicowanie to wypływa nie z chęci podążania za nowinkami, nie z chęci przypodobania się nowym czytelnikom, nie z pragnienia schlebiania krytykom, a z naturalnego rozwoju twórcy.
Za to, że nie mogę spać. Proza Le Guin intryguje, wciąga, nie pozostawia obojętnym. Każdy tekst obracamy w umyśle długo po tym jak odłożymy książkę. Chwilami miałam ochotę przerwać, poczytać coś lżejszego, ale magia tekstów Le Guin była silniejsza. Sięgałam po kolejne opowiadanie choć wiedziałam, że znowu długo w nocy nie będę mogła usnąć. A teraz, gdy już doczytałam do końca czegoś mi brakuje. Efekt odstawieniowy, czy co?

piątek, 20 stycznia 2017

CZERWIEŃ: MISJA "BRZASK"

PLUS DO PLUSA


Tytuł: „Czerwień: Misja Brzask”
Autor: Linda Nagata
Tłumacz: Mirosław P. Jabłoński
Wydawca: Rebis 2016
Stron: 416


Kiedyś, dawno, dawno temu, kiedy jeszcze miałam mocniejszą głowę i mogłam wypić sporo piwa, gawędziłam sobie przy browarku z zaprzyjaźnionym ilustratorem. Nazwisko znajomego pominę, bo rozmowa była jak najbardziej prywatna, wspomnę natomiast o jednej rzeczy, którą mi uświadomiła. Otóż nie zdawałam sobie sprawy z oczywistej oczywistości – z tego, jak trudno jest zdecydować, którą scenę narysować. Z jednej strony ilustracja ma być dopełnieniem treści, ale z drugiej – nie może za wiele zdradzać. Mówiąc językiem współczesnym – nie może być spoilerem.  Dlaczego akurat teraz wygrzebałam to wspomnienie? A dlatego, że chyba ktoś z marketingu piszący tekst na czwartą stronę okładki nie znał tej prostej zasady. Notka zdradza tak ze 30% akcji. Drogi Przyszły Czytelniku, jeśli jeszcze nie zajrzałeś do blurba, to nie rób tego. Dobrze ci radzę!

Hmm… Tylko czy aby tym pierwszym akapitem sama sobie nie strzeliłam w stopę? Bo teraz wypadałoby napisać recenzję nie ujawniając przy tym treści. No cóż, podejmuję wyzwanie!
Muszę się przyznać, że zawsze miałam kłopoty z literaturą SF gdzie w roli głównej występuje sztuczna inteligencja. Być może dlatego, że nie jestem w stanie uwierzyć w zbrodniczy komputer. HAL9000 jest tu chlubnym wyjątkiem potwierdzającym regułę. Szybciej uwierzę w to, że zaatakuje mnie odkurzacz. Właściwie w przypadku odkurzacza jestem pewna jego zbrodniczych zamiarów – co tydzień mam wrażenie, że wredne ustrojstwo usiłuje spętać mi nogi kablem i udusić rurą. Co do komputerów, cóż… Lata spędzone na debugowaniu programów – własnych i cudzych – uczą, że program zawsze robi to, co mu kazaliśmy. Kłopot w tym, że zadziwiająco często to „kazaliśmy” zupełnie nie pokrywa się z tym, co mieliśmy na myśli.  Tymczasem Linda Nagata napisała historię o AI,  w którą jestem w stanie uwierzyć. Pierwszy plus.

Bliska przyszłość. Bardzo bliska. To, co prezentuje autorka „Czerwieni”, to nie rozbuchana wizja futurystyczna, ale nieco tylko „podrasowana”  teraźniejszość.  Zaprezentowane technologie wojskowe to coś, co rodzi się na naszych oczach. Być może już za kilka lat tak właśnie będzie uzbrojona każda armia? A może już dziś, gdzieś w tajnych laboratoriach, ktoś testuje taką broń? Kto wie?  Wizja Nagaty jest naprawdę przekonywująca. Drugi plus.
Nanopunk. Do takiego gatunku oficjalnie zaklasyfikowano „Czerwień”.  Brzmi strasznie, ale w rzeczywistości tekst  jest bardzo przystępny. Oszczędzono czytelnikowi nużącego technobełkotu.  Nanotechnologia, AI, cyberprzestrzeń w naturalny sposób wplatają się w tkankę powieści. Są integralną częścią świata, dekoracją, sztafażem, a nie celem samym sobie. Trzeci plus.

A jeśli są dekoracje, to musi być i opowieść. Wszak scenografia powstaje tylko po to, by rozegrał się w niej właściwy dramat.  Akcja „Czerwieni” jest dość powolna, nieśpiesznie toczy się własnym rytmem, ale wciąga. Nie ma ani dłużyzn, ani „wypychaczy robiących objętość”. Wszystkie epizody , i te dramatyczne, i te na pozór nieistotne, czemuś służą. Dobre proporcje między „naparzanką”, polityką i elementami romansu sprawiają, że lektura nie nuży.  Czwarty plus.

Mamy dekorację, dramat, a gdzie dramatis personæ? Przecież nie ma dobrej historii bez dobrego bohatera. Tu także należy się Nagacie pochwała.  Choć na kartach „Czerwieni” nie znajdziecie nabuzowanego testosteronem supermana (przynajmniej w pierwszym tomie go nie ma), to jednak zebrała się tam całkiem ciekawa i mocno zróżnicowana gromadka: mężczyźni i kobiety, biali, czarni, żółci, żołnierze, politycy, dziennikarze. Jeśli nawet autorka kierowała się zasadami poprawności politycznej (nigdy nie wiadomo, co drzemie w umyśle twórcy), to zupełnie tego nie czuć. Różnorodność rzeczywiście wydaje się czymś naturalnym. Do tego postaci nie są jednowymiarowe, popełniają błędy, mają wątpliwości – może nie na miarę Hamleta, ale całkiem wiarygodne. To już piaty plus.

I na koniec, no prawie na koniec, mały minusik. Podczas lektury mocno irytowała mnie maniera stosowania w narracji jedynie czasu teraźniejszego. W moim subiektywnym odczuciu sztuczka ta dobrze sprawdza się, gdy chcemy od czasu do czasu podkreślić dramatyzm wybranych epizodów, albo w kluczowym momencie podkręcić tempo akcji. Stosowana bez umiaru wprowadza zbędną nerwowość i zwyczajnie dewaluuje się.

„Czerwień” to kawał rzetelnej, rzemieślniczej roboty. Być może nie ubogaci czytelnika duchowo, ale z pewnością zapewni mu kawał solidnej rozrywki na niezłym poziomie.

piątek, 15 kwietnia 2016

SPOTKANIE Z POSTAPO

DRUGA TWARZ WALETOWA


Autor: Jan Waletow
Tytuł: Ziemia niczyja
Tytuł oryginału: Ничья земля
Tłumaczenie:. Ewa Białołęcka
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok wydania: 2016
Stron: 550
ISBN: 9788379641505

Opinia ukazała się pierwotnie na portalu Fahrenheit

W życiu bywa tak, że jeśli coś jest ci przeznaczone, to się od tego nie wywiniesz. W moim przypadku tak właśnie było z „Ziemią niczyją” pióra Jana Waletowa. Kierowana osobistymi uprzedzeniami (pewnie to wielu zdziwi, ale organicznie nie znoszę „Mad Maxa”) szerokim kołem omijam wszystko, co może zawierać chociażby śladowe ilości orzeszk…, przepraszam, śladowe ilości postapo. A „Ziemia niczyja” ewidentnie taki alergen zawiera. Tak przynajmniej wywnioskowałam z umieszczonej na ostatniej stronie okładki notki redakcyjnej, nazywanej coraz częściej paskudnie „blurbem”. Już, już miałam zrezygnować z lektury, gdy uświadomiłam sobie, że to przecież TEN Waletow – publicysta znany mi z niezliczonych artykułów na temat konfliktu rosyjsko-ukraińskiego.  Uznałam, że najwyższa pora poznać drugie oblicze Waletowa – Waletowa pisarza. Jak postanowiłam, tak zrobiłam. I nie żałuję.
 „Ziemia niczyja” to mozaika miejsc i zdarzeń. I tak na początek tytułowa Ziemia Niczyja to świat po Potopie zniszczony Falą, niebezpieczny, obcy, funkcjonujący niczym zsyp, do którego władze wyrzucają element niepożądany, o którego istnieniu świat wie, ale milczy, odwracając dyskretnie oczy, śmietnisko rządzące się własnymi prawami, miejsce, gdzie przetrwają tylko ci, którzy potrafią się dostosować. Tutaj po raz pierwszy poznajemy głównego bohatera, Siergiejewa, i jego przyjaciela, Milczka. Towarzysząc im w niebezpiecznej wędrówce poznajemy powoli świat, w którym przyszło im żyć. Jednakże ta wędrówka to tylko pretekst do prezentacji drugiej linii fabularnej – wspomnień głównego bohatera. Wspomnienia jak to wspomnienia, nie zawsze układają się chronologicznie. Podróżujemy więc razem z Siergiejewem przez czas i przestrzeń. Przed oczami czytelnika przewijają się miejsca, ludzie, wydarzenia. To bardzo sprytny zabieg. Kolejne skoki w czasie i przestrzeni spowalniają lekturę. Czytelnik przestaje nerwowo przewracać kartki i zamiast gnać naprzód w poszukiwaniu odpowiedzi na odwieczne pytanie „co będzie dalej”, zatrzymuje się na chwilę, a wtedy jakoś tak, sama z siebie, nie wiadomo skąd, pojawia się refleksja. I to nie jedna. Całe stado refleksji. Jakich – tego nie powiem, bo po pierwsze, nie chcę psuć przyjemności, po drugie, by nikomu nie narzucać własnej interpretacji.
Im bardziej pogrążamy się w lekturze, tym więcej czeka nas niespodzianek. Autor postarał się, by w książce każdy znalazł coś dla siebie: mamy i stare, dobrze znane postapo, i klasyczną przygodę, i political fiction, i sensację, i nawet nieśmiałe (powiedzmy szczerze – szczątkowe) elementy powieści obyczajowej. A pośród tego wszystkiego miota się pozostałość po minionych czasach, Siergiejew – taki James Bond radzieckiego chowu.
Przy całym bogactwie motywów początkowo zaskoczyła mnie in minus pewna powierzchowność powieści. Wiele wątków jest niedopowiedzianych, niedomkniętych, tak jakby autorowi w pewnym momencie zabrakło chęci albo czasu. Także kreacja świata po katastrofie jest, mówiąc delikatnie, skromna. Aż mi się wierzyć nie chciało, by szanowany i lubiany autor popełnił taką chałturę. Doszłam do wniosku, że jak dwa razy dwa cztery, „Ziemia niczyja” cierpi na przypadłość wielu cykli – podział na tomy wynika raczej z przyjętej objętości książki, niż z domknięcia fabularnego. Postanowiłam jak najszybciej zweryfikować tę hipotezę. Nie namyślając się wiele, sięgnęłam po kolejne tomy (Ha! Warto było nauczyć się w szkole czytania dziwnych literek!) i… Bingo! Tak naprawdę dopiero pod koniec trzeciego tomu co nieco zaczyna się wyjaśniać. Powiedzmy to prosto z mostu – „Ziemia niczyja” to nie tyle cykl czterech książek, co jedna książka podzielona na cztery części.
Nie odkryję przy tym Ameryki, jeśli napiszę, że cała zawierucha fabularna ma na celu jedno – przedstawienie pod płaszczykiem opowieści awanturniczo-przygodowej rozważań politycznych na tematy jak najbardziej realne i współczesne. Koncept ani nowy, ani odkrywczy, wart jednak wzmianki z jednego względu. Aż mi się wierzyć nie chciało, że Waletow napisał „Ziemię niczyją” w roku 2007. Tak precyzyjnie przewidział rozwój wypadków, jakby opisywał wydarzanie po, a nie przed tym, jak miały miejsce w rzeczywistości. W średniowieczu jak nic spłonąłby na stosie za konszachty z diabłem.
A jeśli już sięgnęłam do oryginału, to aż prosi się, by go porównać z wydaniem polskim. I tutaj, cóż… mam nieco mieszane uczucia. Zacznijmy od języka, zdecydowanie wygładzonego i poprawionego przez tłumacza oraz redaktora. W oryginale język jest początkowo dość toporny, doskonale widać, jak wraz z kolejnymi tomami autor nabiera wprawy, mówiąc kolokwialnie „wyrabia się”. Czy taka poprawka jest dobra czy zła? Trudno powiedzieć. Wśród teoretyków przekładu literackiego istnieją różne szkoły – jedni są zwolennikami tłumaczenia „przezroczystego”, jak najbardziej zbliżonego do oryginału, inni uważają, że jeśli to możliwe, należy tekst ulepszać. Nie mnie oceniać. Od tego są fachowcy. Dużo bardziej martwią mnie przekłamania językowe. O ile polszczyzną tłumacz włada bardzo dobrze, a nawet wyśmienicie, o tyle z rosyjskim gorzej. W tekście literackim nie można zadowalać się sięganiem po pierwsze znaczenie słownikowe, warto, a wręcz trzeba, zawsze uwzględnić kontekst. Pół biedy, jeśli zaniedbanie tej zasady prowadzi do niezgrabności typu „wertykalna zmarszczka” (zmarszczki, jako żywo, są pionowe, a nie wertykalne), gorzej gdy zmieniony zostanie sens zdania. I tak na przykład w kontekście przygotowania fałszywej historii zatrudnienia „личное дело” to bynajmniej nie „sprawa osobista” tylko „akta osobowe” (surprise, surprise!).
Żeby jednak zakończyć na weselszej nucie. Moją uwagę przyciągnęły przypisy – jest ich zaskakująco dużo jak na prostą w sumie powieść. Zwykle trochę mnie irytuje tłumaczenie rzeczy oczywistych, tym razem jednak w głowie zaświtała mi radosna myśl. Oto wyrosła nam generacja, której trzeba wytłumaczyć, czym są GRU albo BWP. Moje pokolenie, niestety, wiedziało to aż za dobrze. Oby nadeszły czasy, gdy takie słowa rozumieć będą tylko znawcy odległej historii!

czwartek, 11 lutego 2016

KALEKI

GENOM - KONTYNUACJA



Tytuł: Геном
Cykl: Геном
Autor: Siergiej Łukjanienko
Wydawnictwo: ACT
Data wydania: 2014
Liczba stron: 768
ISBN:  978-5-17-082764-0

Od czasu do czasu pojawiają się na moim blogu wpisy o książkach obcojęzycznych. Zamieszczam je rzadko, zazwyczaj wtedy, gdy nie ma jeszcze wydania polskiego, traktując taką opinię jako swego rodzaju przedpremierową „zajawkę” . Z „Genomem” mam jednak kłopot. I to nie jeden. Po pierwsze, jakie książki wchodzą w skład cyklu? To co zna czytelnik rosyjski to: „Genom” (Геном), „Tańce na śniegu” (Танцы на снегу) i „Kaleki” (Калеки). Tak była kolejność powstawania i w takiej kolejności część wielbicieli twórczości Łukjanienki poznawała książki. Jednak „Tańce na śniegu” to prequel. Gdy cykl wydawany jest też jako jedno grube tomiszcze, kolejności czytania jest niejako narzucona przez wydawnictwo, które zdecydowanie preferuje wewnętrzną chronologię świata. I taką też kolejność w tej chwili zaleca sam autor. Jednakże w niektórych wydaniach "Tańce na śniegu" są opisane jako tom drugi, co może nieobeznaną z problemem osobę nieco zmylić, Polski czytelnik od początku przyzwyczajony jest do kolejności "chronologicznej" - najpierw "Tańce na śniegu", potem "Genom". I niech tak zostanie.
Nietrudno zauważyć, że tytuł jednego z tomów jest taki sam jak tytuł całego cyklu, co wprowadza jeszcze większe zamieszanie, gdyż nie zawsze do końca wiadomo co nasz interlokutor ma na myśli mówiąc/pisząc "Genom" - cały cykl, czy tylko jedną powieść.
Zanim przejdę do omawiania tekstu, pozwolę sobie na krótką, ale istotną dygresję. W języku polskim utwory prozatorskie można z grubsza podzielić na powieści i opowiadania. Wiem, wiem, że znawcy tematu mogą mnie oskarżyć o spłycanie problemu, ale chodzi mi tu o rozważania na poziomie zwykłego zjadacza chleba (i książek) oraz języka potocznego. Rosjanie oprócz powieści (роман) i opowiadania (рассказ) mają jeszcze повесть – coś co jest na powieść za krótkie, a na opowiadanie za długie. Najczęściej w języku polskim повесть utożsamiana jest z nowelą, co jest dobrym, chociaż nie stuprocentowo  prawdziwym przybliżeniem. Chyba najlepiej pasuje tutaj nieoficjalne określenie „mikropowieść”.  Jak zwał tak zwał, ważne, że wiemy o co chodzi,
„Kaleki” to właśnie  повесть  - prawdziwe wyzwanie dla wydawcy. Nie bardzo wiadomo co z tym zrobić – do zbioru opowiadań jest za długa, na samodzielną publikację za krótka. Może gdyby ktoś w Polsce wydał cykl Genom" w jednym tomie, tak jak to robią Rosjanie, dokleiłby i „Kaleki”, a tak… Nie wiem nawet, czy tekst został przetłumaczony i wydany w Polsce. Szukałam ale nie znalazłam. To oczywiście o niczym jeszcze nie świadczy – może się kiepsko starałam. Będę wdzięczna za każdą informację. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie…
Ci, którzy czytali „Genom” (cykl) wiedzą, że tom pierwszy i drugi są ze sobą powiązane niemalże symbolicznie. Akcja obu książek rozgrywa się w tym samym uniwersum, ale ani postaci, ani fabuła nie mają ze sobą nic wspólnego. Trochę inaczej rzecz się ma gdy idzie o „Kaleki” – z „Genomem” (powieścią) łączy je postać głównego bohatera, Alexa Romanowa, specpilota. Jednakże w całym tekście jest tylko jedna, delikatna aluzja do tego, co się działo w powieści. Wzmianka ta nie wnosi nic ważnego do treści „Kalek”, a jedynie sygnalizuje czytelnikowi, że to ten sam Alex, tylko nieco starszy i po przejściach.
Sam tekst, to jak zwykle u Łukjanienki, kawał dobrego, pisarskiego rzemiosła – przyjemne, przygodowe SF, w sam raz na jeden wieczór. No, może dwa. Wciągająca, wartka akcja, ciekawe postaci, dobrze dozowane napięcie. Do tego w treść sprytnie wplecione są drobne rozważania natury ogólnej o istocie człowieczeństwa, o naszych lękach, słabościach i mocnych stronach.  To też znak charakterystyczny Łukjanienki – w swoich powieściach i opowiadaniach zawsze stara się poruszać jakiś problem. Nie nachalnie, bez zbędnej dydaktyki, bez rozwlekania, aczkolwiek też bez nadmiernej finezji. Nie jest to ani głęboka, ani specjalnie odkrywcza filozofia. Czytelnikowi starszemu, bardziej wyrobionemu, niektóre rozważania mogą się wydać banalne, ale dla tych, którzy zbytnio skoncentrowali się na przygodzie, jest taki mały szturchaniec, zmuszający do zastanowienia się "co autor chciał nam przez to powiedzieć". Czego chcieć więcej?
Łukjanienko sprawnie opowiada historię ekipy specjalizującej się w… poskramianiu statków kosmicznych, które z jakiegoś powodu wymknęły się spod kontroli.  O ile w powieściach znaczną rolę odgrywała kreacja świata, to tym razem autor koncentruje się przede wszystkim na ludziach. A mamy tu ciekawą zbieraninę. Wspomniany już Alex - pochodzący z ZIemi specpilot, Hasan - technik, specjalista zajmujących się niestandardowym oprzyrządowaniem, Weronika - ziemianka, psycholog, Damian - specbojownik z planety Moskowia i Tracy - haker z planty Olimp. 
Znajomość poprzednich części (szczególnie „Genomu”) jest podczas lektury przydatna - dzięki niej "widzimy" bardziej szczegółowo świat otaczający bohaterów i lepiej rozumiemy niektóre ich rozterki,  ale i bez tego czytelnik powinien dać radę. 
Na koniec mała ciekawostka. Postaram się przy tym nie zdradzić zbyt dużo, żeby nie zepsuć przyjemności czytania (gdyby komuś udało się jednak znaleźć polskie wydanie, albo gdyby zdecydował się na oryginał). Otóż pierwotnie opowieść kończyła się zupełnie inaczej. Jednak przed przesłaniem tekstu do wydawcy Łukjanienko posłał rękopis (komputeropis?) Nikowi Pierumowowi z prośbą o przyjacielską opinię. Co dokładnie Nik powiedział Łukjanience, tego nie wiem, wiem natomiast, że namówił go do zmiany końcówki na weselszą. Łukjanienki nie trzeba było zresztą długo przekonywać, bo to człowiek z natury dobry, który źle nie życzy nikomu - nawet bohaterom literackim.

niedziela, 22 lutego 2015

POWRÓT SF


POMYSŁOWY DOBROMIR W KOSMOSIE


Okładka Andy Weir - Marsjanin
Tytuł: Marsjanin
Autor: Andy Weir
Tytuł oryginału: The Martian
Tłumaczenie:  Marcin Ring
Data wydania: 19-11-2014
Wydawnictwo: Akurat
Liczba stron: 384
ISBN: 978-83-7758-817-8


„Marsjanin”  to taka dziwna książka, którą czyta się albo w jeden wieczór, albo bardzo, bardzo długo. W obu przypadkach można mieć z lektury sporo satysfakcji. Dajcie mi chwilę, a wytłumaczę się z tej nieco pokrętnej wypowiedzi.
Debiutancka powieść Andego Weira opowiada historię kosmicznego rozbitka - Marka Watney’a.  Nieszczęśliwy zbieg okoliczności sprawia, że astronauta zostaje zupełnie sam na odległej plancie. Nietrudno się domyśleć, że planetą tą jest Mars. :) Co dalej? Nie zdradzę żadnej tajemnicy, jeśli napiszę, że Mark robi co w jego mocy (a nawet trochę więcej), by przeżyć we wrogim środowisku. To wszystko. Właściwie streściłam 90% akcji. Jeśli ktoś liczy na spotkanie z Obcymi czy chociażby odkrycie śladów wymarłej, pradawnej cywilizacji, to od razu uprzedzam – nic z tych rzeczy! Marsjan nie będzie. Co w takim razie będzie? Ano szczegółowy opis walki Watney’a z wrogim środowiskiem, z pechem i niefortunnymi zrządzeniami losu. A radzi sobie z nimi niczym Pomysłowy Dobromir. No dobrze, dla tych którzy Dobromira nie pamiętają – radzi sobie niczym MacGyver, co to z gumy do żucia, taśmy klejącej i pudełka zapałek potrafił zrobić rakietę balistyczną. 
Tak, tak dobrze mnie zrozumieliście! Lwia część książki to opisy co i z czego zmajstrował nasz bohater. I tu dochodzę to momentu, gdy mogę się wytłumaczyć z pierwszego zdania. Opisy technicznych dokonań Marka Watney'a można albo szybciutko przelecieć wzrokiem przyjmując jedynie do wiadomości  „ok, wziął dwie rurki i drucik i zrobił regenerator tlenu” – wtedy czytamy bardzo szybko, ale można też przyjąć wręcz odwrotną strategię i wgryzać się słowo po słowie w kolejne dziwaczne konstrukcje i próbować zrozumieć jak to działa (albo przynajmniej jak to miało działać w zamyśle autora) – wtedy czytanie zajmie naprawdę sporo czasu. Oczywiście, do wielu pomysłów można się przyczepić, jednakże z satysfakcją stwierdzam, że jakiś nomen-omen kosmicznych bzdur nie znalazłam.  Owszem, małe bzdurki i naginanie rzeczywistości co i rusz się Weirowi przytrafiają, ale wszystko to można wybaczyć tłumacząc „licentia poetica”. W końcu „Marsjanin” to powieść rozrywkowa, a nie podręcznik mechaniki i termodynamiki dla początkujących.
Pomijając zawiłości techniczne, książkę czyta się płynnie za sprawą prostego, potocznego języka. Języka wręcz luzackiego. Tu muszę się przyznać, że w pewnej chwili ów luz zaczął mnie męczyć. Wyobraźcie sobie kilkugodzinną podróż w towarzystwie bardzo dowcipnego towarzysza, takiego, co to ani jednego zdania bez dowcipu powiedzieć nie da rady. Każdy przynajmniej raz w życiu miał do czynienia z kimś takim – na początku jest fajnie, ale po pewnym czasie chce się krzyknąć „Ej, koleś, przestań nawijać jak gimnazjalista po trzecim piwie!”
Pod względem formalnym „Marsjanin” jest rzeczą bardzo prostą.  Uwaga: nie uważam słowa „prosty” za określenie pejoratywne. Pejoratywne byłoby „prostacki”. „Prosty” jest w moim odczuciu słowem neutralnym. Jest nawet takie przysłowie „prostota jest siostrą geniuszu. Dlaczego tak twierdzę? A dlatego, że cała fabuła opiera się na prostym założeniu – uda się naszemu bohaterowi czy nie uda. Nie ma żadnej zagadki do rozwikłania, żadnej ukrytej tajemnicy, nie ma też głębszej analizy psychologicznej, ani socjologicznej. Co prawda oprócz historii Marka Watney’a mamy jeszcze dwa równoległe wątki: jeden dotyczy działań NASA, drugi poczynań załogi „Hermesa” – macierzystego statku Watney’a. Zostały one jednak potraktowane przez autora instrumentalnie – są rozwinięte tylko na tyle, na ile jest to absolutnie niezbędne do poprowadzenia głównej historii. Jest wszak rzeczą oczywistą, że nasz bohater, mimo niewątpliwego sprytu i inteligencji, sam, na piechotę nie da rady wrócić na Ziemię. Czy uzyska pomoc z zewnątrz? Czy przeżyje? Nie powiem. Nie będę psuć przyjemności.
Przez cały czas zastanawiałam się jak podsumować moje spotkanie z „Marsjaninem”? Cóż, mimo pewnych mankamentów lekturę uważam za satysfakcjonującą. Po rozdętych do bólu sagach, pełnych elfów, krasnoludów i innych smoków, spotkanie ze starą, dobrą SF jest doświadczeniem bardzo ożywczym i bez wątpienia przyjemnym. Polecam wszystkim miłośnikom fantastyki, a szczególnie tym, którzy wychowali się na fantastyce „Złotego wieku”.

Statystyki, katalog stron www, dobre i ciekawe strony internetowe