POWTÓRKA Z ROZRYWKI
Tytuł: „Znieczulenie”
Tytuł oryginału: "Host"
Autor: Robin Cook
Tłumacz: Maciej Szymański
Wydawca: Rebis
Data wydania: 2016
Stron: 454
ISBN: 978-83-7818-747-9
Opinia opublikowana pierwotnie na portalu Fahrenheit.
Być może stwierdzenie, że jestem wielbicielką twórczości Robina Cooka, jest nieco przesadzone, ale prawdą jest, że lubię jego pisarstwo. Co więcej, choć niespecjalnie przepadam za thrillerami i horrorami, to thrillery medyczne czytuję w miarę często i z przyjemnością. Dlaczego? Myślę, że odpowiedź jest prosta. O ile na co dzień nie mam styczności z superszpiegami i spiskami międzynarodowych korporacji, o ile nikt nie biega za mną z piłą łańcuchową (namolny sprzedawca w Leroy Merlin się nie liczy), nie atakują mnie zastępy zombi, nie prześladują złośliwe duchy, nie napadają wilkołaki ani wampiry, ba!, nawet komputer jakoś specjalnie nie czyha na moje życie (co najwyżej czasem tylko wkurzy), o tyle ze służbą zdrowia miewam od czasu do czasu do czynienia. Powiedziałabym nawet, że ostatnio za często jak na mój gust. Świadomość, że powierzam swoje zdrowie, a może nawet i życie, zupełnie obcemu człowiekowi, jest mocno niepokojąca. Jest więc thriller medyczny opowieścią o czymś, co znam, opowieścią odwołująca się do moich prawdziwych lęków. Gatunek ten, w przeciwieństwie do klasycznego horroru, potrafi mnie naprawdę przestraszyć. Jeśli dodać do tego sprawne pióro i niewątpliwy talent literacki Robina Cooka, „Znieczulenie” zapowiadało się doprawdy smakowicie. Niestety, gotowy produkt nie spełnił pokładanych w nim oczekiwań.
Zacznijmy od akcji. Rozumiem, że „Znieczulenie” to trzydziesta piąta powieść Cooka. Rozumiem, że w końcu nawet najpłodniejszemu umysłowi mogą skończyć się pomysły, rozumiem, że autor z czasem powiela pewne sprawdzone wzorce i rozwiązania, ale tym razem posunął się w moim odczucia za daleko. Książka powinna nosić tytuł „Coma – wydanie poprawione i rozszerzone”. Gdzieś w okolicach czterdziestej strony byłabym w stanie bez dalszego czytania dopowiedzieć ciąg dalszy.
Mamy więc niezbyt oryginalny zarys głównej linii fabularnej. A co z detalami? Z przykrością stwierdzam, że też nie jest najlepiej. Całość jest bardzo, ale to bardzo naciągana. Nie będę zdradzać szczegółów – wszak nie o streszczenie powieści chodzi. Powiem krótko: dwójka studentów ostatniego roku, podejrzewając błąd w sztuce medycznej lub zaniedbanie, rozpoczyna prywatne śledztwo. Bez większych trudności uzyskują dostęp do pilnie strzeżonych tajemnic, mafia mordująca z zimną krwią każdego, kto jej stanie na drodze, nie daje rady ich powstrzymać, a rosyjski programista okazuje się idiotą i naiwniakiem, którego można przekupić parą słuchawek i kompletem „empetrójek”. I na dodatek słynny efekt kawalerii nadciągającej dwie sekundy przed katastrofą. O tym, że student czwartego (ostatniego) roku medycyny łamiący świadomie zalecania HIPAA (akt prawny zapewniający prawną ochronę dokumentacji medycznej pacjenta), a tym samym ryzykujący wydalenie z uczelni na kilka tygodni przed uzyskaniem dyplomu w imię jakiegoś mglistego podejrzenia, jest równie prawdopodobny jak śnieg w sierpniu, naprawdę nawet wspominać nie warto.
Na domiar złego przez trzy czwarte książki akcja toczy się dość niemrawo, a przynajmniej znacznie wolniej niż to zwykle u Cooka bywa. Dzieje się tak głównie za sprawą niezliczonych powtórzeń. Rozumiem, że bohater musi sobie pewne rzeczy kilka razy przemyśleć, ale czytelnikowi wystarczy przedstawić takie rozważania tylko raz. Kolejną sesję rozmyślań wystarczyłoby jedynie zasygnalizować.
Najbardziej jednak zgniewało mnie zakończenie. Jakby czując na karku zbliżający się termin oddania rękopisu, autor nagle przyśpiesza akcję w najgorszy z możliwych sposobów – zaczyna opisywać wydarzenia po łebkach, byle jak, kwitując rozwiązanie kluczowych wątków jednym, dwoma zdaniami.
Niestety, całości nie ratują też postacie, które tym razem wyszły Cookowi raczej kiepsko. Mamy więc dwójkę bohaterów pozostających w tajemniczym platonicznym związku. On – błyskotliwy, przystojny i czarny. O tym ostatnim szczególe autor nie pozwala nam zapomnieć. Co i rusz przypomina nam, że Michael jest czarny. Inteligentny i czarny. Przebojowy i czarny. Przystojny i czarny. O czym by akurat nie szła rzecz, i tak za chwilę będzie nam przypomniane, że Michael jest czarny. Czyżby autor podejrzewał czytelnika o mocno zaawansowaną sklerozę? A „najlepszy” w tym wszystkim jest fakt, że kolor skóry bohatera nie ma najmniejszego znaczenia. Nic by się nie zmieniło, gdyby nieszczęsny student był żółty, czerwony albo nawet fioletowy. Wiem, że bohater musi jakoś wyglądać, wiem, że trzeba go opisać, ba!, nawet takich opisów pożądam. Tym niemniej proszę o trochę wiary w pamięć czytelnika!
Teraz ona. Lynn Peirce, niezwykle uzdolniona studentka o krok od dyplomu, ale o mentalności siedmiolatki. Od osoby w jej wieku oczekiwałabym nieco więcej odpowiedzialności. Ktoś, kto kompletnie nie przejmuje się konsekwencjami swych działań, powinien pomyśleć o specjalności innej niż medycyna. Wyjątkowo irytująca osóbka.
Aha, czy pisałam już o drewnianych dialogach? Nie? No to właśnie piszę.
Żeby jednak być sprawiedliwą, muszę dodać, że „Znieczulenie” nie jest pozbawione plusów. Największym z nich jest płynny, potoczysty język, dzięki któremu ten dość miałki tekst dość dobrze „wchodzi”. Nawet długie fragmenty dość hermetycznych rozważań z zakresu anestezjologii, onkologii i farmakologii podano całkiem przyjemną polszczyzną i w sposób zrozumiały także dla laika.
Trzeba też przyznać Cookowi, że nie uległ panującej obecnej modzie na epatowanie dosłownością. Choć mamy w książce sceny brutalnych morderstw, pobicia czy gwałtów, to są one przedstawione bardzo umownie. Zamiast stosować literacki odpowiednik „keczupu na ekranie”, autor pozostawia pole do popisu wyobraźni czytelnika, a że na brak wyobraźni nie narzekam, takie rozwiązanie oddziaływuje na mnie znacznie silniej niż szczegółowy opis z detalami.
Pora przejść do konkluzji. „Znieczulenie” jest pozycją zdecydowanie wtórną. Nie jest być może książką bardzo złą, ale w najlepszym przypadku można ją określić jako pozycję dość przeciętną, taką, którą przeczytać można, ale niekoniecznie trzeba. Ot, takie czytadło, po które sięgamy w wolnej chwili. Raczej dla zagorzałych fanów Cooka i osób badających całokształt twórczości pisarza. Całej reszcie świata zdecydowanie bardziej polecam „Comę” z 1977 roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz