ZŁA DOBRA KSIĄŻKA
Tytuł oryginału: Riders of the Nil
Autor: Steven Saylor
Tłumacz: Janusz Szczepański
Wydawca: Rebis
Data wydania: 2015
Liczba stron: 350
ISBN: 978-83-7818-579-6
„Złoczyńcy znad Nilu”, kolejna pozycja pióra Stevena Saylora, nie jest książką złą, powiem nawet że jest książką przyzwoitą, a wręcz dobrą, co nie zmienia faktu, że po lekturze czuję się rozczarowana. Bardzo rozczarowana, a właściwie oszukana przez autora. Dlaczego? Już wyjaśniam.
Na początku wieku, czyli gdzieś około roku 2001, zupełnie przypadkiem natknęłam się na cykl „Roma Sub Rosa” opowiadający o przygodach Gordianusa zwanego Poszukiwaczem. Przydomek swój zawdzięczał wykonywanej profesji – dziś nazwalibyśmy go prywatny detektywem - lecz dla współczesnych był poszukiwaczem odpowiedzi, tropicielem prawdy. Wielce udatny kryminał-bardzo-historyczny, okraszony świetnie przedstawionym tłem społeczno-politycznym. Miodzio. Autor wpadł niestety we własne sidła. Nie wystarczyły mu zwyczajne zbrodnie, dlatego przygody Gordianusa łączył zawsze ze znanymi, przełomowymi wydarzeniami z historii Rzymu, a te, jak wiadomo, nie trafiają się codziennie. Akcję kolejnych tomów dzielaą od siebie nie miesiące lecz lata. Nie miał więc Saylor innego wyjścia jak tylko odpowiednio postarzać swego bohatera. Aż w końcu, pewnego dnia, Poszukiwacz stał się za stary. Jedyne co mógł w tej sytuacji zrobić Saylor to, tworząc kolejne tomy, cofnąć się w czasie i opisywać przygody młodego Gordianusa. I tu zaczęły się schody…
Jest rzeczą oczywistą, że takie rozwiązanie wymaga wielu zmian. Młodzieniec z natury rzeczy musi zachowywać się inaczej niż człowiek dojrzały: inaczej myśli, inaczej reaguje, inna jest jego pozycja w społeczeństwie, inny status, inne upodobania. Nie burzyłam się więc, gdy w pierwszym prequelu „Siedem cudów” Gordianus był inny niż ten, którego dotąd znałam – bardziej naiwny, bardziej otwarty, bardzie skłonny do podejmowania ryzyka. Zostało jednak to co najważniejsze – ciekawe zagadki i tajemnice. Owszem, autor nieco zdryfował w stronę sensacji pościgów i pogoni, ale – tak jak pisałam, młody wiek bohatera nie tylko usprawiedliwiał, ale wręcz wymuszał taką zmianę.
Niestety w „Złoczyńcach znad Nilu” Saylor zupełnie odszedł od pierwotnego ducha cyklu „Roma sub Rosa”. To co napisał, to zgrabne połączenie powieści awanturniczej i romansu. Zero tajemnic, zero zagadek do rozwiązania. Całą akcję można streścić jednym zdaniem „złoczyńcy porywają ukochaną Gordianusa, a młodzieniec rzuca się w pościg na ratunek swej wybranej”. Kropka. Nadmienię, że praktycznie od samego początku wiemy kto i dlaczego porwania dokonał.
Żeby było jasne. Całość nie jest napisana źle: Saylor ma sprawne pióro i ogromną wiedzę historyczną. Nie brakuje mu też pomysłów. „Złoczyńcy znad Nilu” są nimi naszpikowani niczym makowiec rodzynkami. Mamy tu egzotyczny Egipt, rozdzielonych kochanków, pogonie, pościgi, intrygi, bandę rozbójników, podstępnych złoczyńców, nieco seksu (podanego bardzo kulturalnie i z wyczuciem) – do wyboru, do koloru. Co prawda, znaczną część przygód można zaliczyć do kategorii „zabili go, a on uciekł” – typowa ganinaka, ale jeśli ktoś lubi taką konwencję, to czemu nie? Bardzo przyjemna powieść dla starszej młodzieży.
Gdyby Saylor rozpoczął nowy cykl, nadając mu oddzielną nazwę - coś w stylu „Przygody młodego Gordianusa” nie miałabym pretensji. Jednakże na okładce wyraźnie widnieje nazwa cyklu „Roma sub Rosa”. Cyklu, z którego nie pozostało nic poza imionami dwójki bohaterów Gordianusa i Bethesdy. Cała reszta jest z zupełnie innej bajki nad czym wielce boleję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz