POMYSŁOWY DOBROMIR W KOSMOSIE
Tytuł: Marsjanin
Autor: Andy Weir
Tytuł oryginału: The Martian
Tłumaczenie: Marcin Ring
Data wydania: 19-11-2014
Wydawnictwo: Akurat
Liczba stron: 384
ISBN: 978-83-7758-817-8
„Marsjanin” to taka dziwna książka, którą czyta się albo w jeden wieczór, albo bardzo, bardzo długo. W obu przypadkach można mieć z lektury sporo satysfakcji. Dajcie mi chwilę, a wytłumaczę się z tej nieco pokrętnej wypowiedzi.
Debiutancka powieść Andego Weira opowiada historię kosmicznego rozbitka - Marka Watney’a. Nieszczęśliwy zbieg okoliczności sprawia, że astronauta zostaje zupełnie sam na odległej plancie. Nietrudno się domyśleć, że planetą tą jest Mars. :) Co dalej? Nie zdradzę żadnej tajemnicy, jeśli napiszę, że Mark robi co w jego mocy (a nawet trochę więcej), by przeżyć we wrogim środowisku. To wszystko. Właściwie streściłam 90% akcji. Jeśli ktoś liczy na spotkanie z Obcymi czy chociażby odkrycie śladów wymarłej, pradawnej cywilizacji, to od razu uprzedzam – nic z tych rzeczy! Marsjan nie będzie. Co w takim razie będzie? Ano szczegółowy opis walki Watney’a z wrogim środowiskiem, z pechem i niefortunnymi zrządzeniami losu. A radzi sobie z nimi niczym Pomysłowy Dobromir. No dobrze, dla tych którzy Dobromira nie pamiętają – radzi sobie niczym MacGyver, co to z gumy do żucia, taśmy klejącej i pudełka zapałek potrafił zrobić rakietę balistyczną.
Tak, tak dobrze mnie zrozumieliście! Lwia część książki to opisy co i z czego zmajstrował nasz bohater. I tu dochodzę to momentu, gdy mogę się wytłumaczyć z pierwszego zdania. Opisy technicznych dokonań Marka Watney'a można albo szybciutko przelecieć wzrokiem przyjmując jedynie do wiadomości „ok, wziął dwie rurki i drucik i zrobił regenerator tlenu” – wtedy czytamy bardzo szybko, ale można też przyjąć wręcz odwrotną strategię i wgryzać się słowo po słowie w kolejne dziwaczne konstrukcje i próbować zrozumieć jak to działa (albo przynajmniej jak to miało działać w zamyśle autora) – wtedy czytanie zajmie naprawdę sporo czasu. Oczywiście, do wielu pomysłów można się przyczepić, jednakże z satysfakcją stwierdzam, że jakiś nomen-omen kosmicznych bzdur nie znalazłam. Owszem, małe bzdurki i naginanie rzeczywistości co i rusz się Weirowi przytrafiają, ale wszystko to można wybaczyć tłumacząc „licentia poetica”. W końcu „Marsjanin” to powieść rozrywkowa, a nie podręcznik mechaniki i termodynamiki dla początkujących.
Pomijając zawiłości techniczne, książkę czyta się płynnie za sprawą prostego, potocznego języka. Języka wręcz luzackiego. Tu muszę się przyznać, że w pewnej chwili ów luz zaczął mnie męczyć. Wyobraźcie sobie kilkugodzinną podróż w towarzystwie bardzo dowcipnego towarzysza, takiego, co to ani jednego zdania bez dowcipu powiedzieć nie da rady. Każdy przynajmniej raz w życiu miał do czynienia z kimś takim – na początku jest fajnie, ale po pewnym czasie chce się krzyknąć „Ej, koleś, przestań nawijać jak gimnazjalista po trzecim piwie!”
Pod względem formalnym „Marsjanin” jest rzeczą bardzo prostą. Uwaga: nie uważam słowa „prosty” za określenie pejoratywne. Pejoratywne byłoby „prostacki”. „Prosty” jest w moim odczuciu słowem neutralnym. Jest nawet takie przysłowie „prostota jest siostrą geniuszu. Dlaczego tak twierdzę? A dlatego, że cała fabuła opiera się na prostym założeniu – uda się naszemu bohaterowi czy nie uda. Nie ma żadnej zagadki do rozwikłania, żadnej ukrytej tajemnicy, nie ma też głębszej analizy psychologicznej, ani socjologicznej. Co prawda oprócz historii Marka Watney’a mamy jeszcze dwa równoległe wątki: jeden dotyczy działań NASA, drugi poczynań załogi „Hermesa” – macierzystego statku Watney’a. Zostały one jednak potraktowane przez autora instrumentalnie – są rozwinięte tylko na tyle, na ile jest to absolutnie niezbędne do poprowadzenia głównej historii. Jest wszak rzeczą oczywistą, że nasz bohater, mimo niewątpliwego sprytu i inteligencji, sam, na piechotę nie da rady wrócić na Ziemię. Czy uzyska pomoc z zewnątrz? Czy przeżyje? Nie powiem. Nie będę psuć przyjemności.
Przez cały czas zastanawiałam się jak podsumować moje spotkanie z „Marsjaninem”? Cóż, mimo pewnych mankamentów lekturę uważam za satysfakcjonującą. Po rozdętych do bólu sagach, pełnych elfów, krasnoludów i innych smoków, spotkanie ze starą, dobrą SF jest doświadczeniem bardzo ożywczym i bez wątpienia przyjemnym. Polecam wszystkim miłośnikom fantastyki, a szczególnie tym, którzy wychowali się na fantastyce „Złotego wieku”.