niedziela, 18 lutego 2018

HEL 3

WSZYSTKIE LĘKI JAROSŁAWA G


Tytuł: „Hel-3”
Autor: Jarosław Grzędowicz
Wydawca: Fabryka Słów 2017
Stron: 512

Zacznę od truizmu. „Hel-3” to książka z niecierpliwością wyczekiwana przez fanów.  Powiem więcej: to jedna z najbardziej wyczekiwanych pozycji polskiej fantastyki ostatnich lat. Czy spełni pokładane w niej nadzieje? Czas pokaże.
Wbrew pozorom ogromny sukces „Pana lodowego ogrodu” tyleż pomaga nowej powieści Grzędowicza, co jej szkodzi. Pomaga, bo z pewnością rzesze fanów popędzą do księgarń, zwabione nazwiskiem autora. Przeszkadza, bo poprzeczka została ustawiona naprawdę wysoko. Czy autor podołał wyzwaniu? Każdy musi sam sobie na to pytanie odpowiedzieć.  Ja, mając już lekturę za sobą, nie wyrobiłam sobie na ten temat jednoznacznej opinii, bo „Hel-3” jest jedną z tych książek, które sprawiają wielką frajdę podczas czytania, ale im bardziej się nad przeczytanym tekstem zastanawiać, tym więcej wątpliwości się pojawia.
Od razu rozwieję złudzenia: jeśli oczekujecie powtórki z rozrywki, jeśli chcecie czytać o przygodach literackiego klona waszego ulubionego Vuko Drakkainena i nieco mniej lubianego księciunia, to zapomnijcie. „Hel 3” to zupełnie inna bajka.
Rok 2058. Niedaleka przyszłość, której część z nas może spokojnie dożyć.  Przynajmniej ta nieco młodsza część. Świat podejrzanie podobny do naszego, jednakże pozbawiony niemal całkiem jego zalet, za to z mocno wyolbrzymionymi wadami.  Świat niczym w krzywym zwierciadle odbijający naszą rzeczywistość, ze wszystkimi jej niedogodnościami i nielogicznościami doprowadzonymi do absurdu.  Świat opisany z niebywałym rozmachem, konsekwentnie i logicznie. Świat przerysowany, ale jednak wiarygodny.  Kto wie, czy historia nie potoczy się właśnie w ten sposób? Świat, w którym żyje samotny bohater, pętający się gdzieś po obrzeżach Systemu. Niby jawnie mu się nie przeciwstawia,  ale jednak zręcznie omija co bardziej uprzykrzone zakazy i ograniczenia.
No, może nie taki samotny, bo jednak otaczają go dziwacy najrozmaitszej maści: oportuniści, buntownicy i desperaci. Aż któregoś dnia trafia na wizjonera. Wbrew sobie wpada w wir osobliwych wydarzeń. Czas na przygodę życia. Przygoda, jak to przygoda, z bliska wcale nie jest taka atrakcyjna, jak by się to mogło postronnym widzom wydawać.  Dla naszego bohatera zaczyna się pasmo wyrzeczeń, poświęceń i udręk. Gdzieś tam czyhają niebezpieczeństwa – te przewidywalne i te atakujące z zaskoczenia.  A wszystko to smakowicie opisane wprawnym piórem Grzędowicza. Nic więc dziwnego, że opowieść wciąga od samego początku.  Od pierwszego słowa.
Słowo. To najmocniejsza broń Grzędowicza. Jak mało który pisarz zasługuje on na miano Czarodzieja Słowa. Autor potrafi każdą, banalną w sumie rzecz, przedstawić tak, że nie  sposób się od opowieści oderwać. Który pisarz mógłby bezkarnie przez kilka stron opisywać sfrustrowanego faceta czekającego w hali odlotów na samolot? Odpowiadam – Grzędowicz. I robi to tak, że czytelnik z zapałem pochłania kolejne strony.
Pisałam o konsekwencji i logice w opisie świata. Szkoda, że tego samego nie można powiedzieć o linii fabularnej. Zaczyna się wedle starej zasady „najpierw wybuch wulkanu”.  Potem napięcie to rośnie, to opada. W wielu miejscach akcja ustępuje kreacji świata, a ta z kolei podporządkowana jest nadrzędnemu celowi – prezentacji przeróżnych obaw i lęków pisarza. W samej prezentacji (i  propagowaniu) swojego światopoglądu przez autora nie ma nic złego, wręcz przeciwnie, taki zabieg dodaje książce wartości, sprawia, że powieść nie jest jedynie czystą przygodą , ale jest „o czymś” i pobudza do myślenia. Jednakże odniosłam wrażenie, że w „Helu 3” demonstrowanie poglądów nabiera znamion obsesji.  Rozumiem niechęć Grzędowicza do postępującej unifikacji wszystkiego, rozumiem niechęć do idiotycznych i mnożących się niczym króliki zakazów, ale dlaczego, na Boga!, symbolem wolnej myśli nie są nieprawomyślne lektury, wywrotowe idee, czy chociażby hasła wypisywane na murach, a jedynie paróweczka cielęca (w naturalnej osłonce)?
Ale dajmy pokój paróweczce. Gorzej, że im bliżej końca, tym bardziej autor przestaje panować nad swoimi lękami. Emanacja strachów wszelakich bierze górę nad akcją i, co gorsza, idea bierze górę nad logiką. W fabule, dotąd spójnej, zaczynają pojawiać się głupstwa. Dziury w logice, początkowo niewielkie, rozrastają się do niepokojących rozmiarów. Całość trzeszczy w szwach. Konsekwencja ginie jako sen jaki złoty, pozostawiając po sobie niejedno „dlaczego?”.  Aż w końcu nastaje grande finale, walące czytelnika morałem niczym obuchem po głowie na wypadek, gdyby jednak nie zorientował się, przed czym autor usiłuje nas ostrzec. Osobiście wolałabym większą subtelność i trochę więcej wiary w moje możliwości poznawcze. Nie wszystko trzeba mi wykładać niczym chłop krowie na miedzy. Nie tak działa literatura.
Jednak wszystkie te myśli  pojawiają się dopiero później. Gdy już przeczytamy słowo „KONIEC” i zamkniemy książkę. Gdy już za sobą mamy kilka godzin przedniej rozrywki. Bo, jak pisałam na początku lecz jeszcze raz powtórzę,  „Hel-3” jest jedną z tych książek, które czyta się świetnie, choć z trudem się bronią, gdy oceniamy je kierując się nie emocjami, lecz rozumem.
Przyjemnej zabawy i nie myślcie za dużo!

niedziela, 11 lutego 2018

KARTAGINA

JAK ZASZKODZIĆ DOBREJ KSIĄŻCE


Tytuł: „Kartagina”
Autor: Joyce Carol Oates
Tłumacz: Katarzyna Karłowska
Wydawca: Rebis 2017
Stron: 452

Na wstępie powiem wprost: „Kartagina” pióra Joyce Carol Oates to powieść dobra, a wręcz wyśmienita. Skąd ta bezpośredniość? Ano stąd, że zamierzam sobie nieco ponarzekać na początku. Nie będzie to jednakże narzekanie na książkę, bo o niej za chwilę. Najpierw zajmę się moją idée fixe. Uparcie powtarzałam, powtarzam i powtarzać będę – znaczna część blurbów zamiast służyć książce, szkodzi jej. Nie twierdzę, że notki na ostatniej stronie kłamią. Co to, to nie. Ale mocno naciągają rzeczywistość, obiecując zupełnie co innego, niż jest w środku. Efekt? Znaczna część czytelników czuje się rozczarowana nie dlatego, że dostali złą powieść, a jedynie dlatego, że otrzymali nie to, na co mieli ochotę. Z drugiej strony ci, którym książka mogłaby przypaść do gustu, wcale po nią nie sięgną, bo opis nie wzbudzi w nich entuzjazmu. Pozycja trafia nie do tych czytelników, do których powinna, i w świat idzie plotka, że rzecz jest kiepska. Plotka tyleż fałszywa, co niesprawiedliwa.
Oto, co możemy przeczytać na ostatniej stronie okładki „Kartaginy”:
[…] ginie bez śladu Cressida Mayfield, wyobcowana nastolatka, odstająca od swojej powszechnie szanowanej rodziny. Policja i ojciec Cressidy podejrzewają, że za jej zniknięciem stoi bohater wojny w Iraku, Brett Kincaid, były narzeczony starszej z sióstr Mayfield, pięknej i „grzecznej” Juliet, w którego towarzystwie widziano dziewczynę po raz ostatni. Brett twierdzi jednak, że niczego nie pamięta, ale to dopiero początek łańcucha zdarzeń tej mistrzowskiej opowieści z suspensem, porywającej i jednocześnie przemawiającej do wyobraźni współczesnego czytelnika.
Czego byście się spodziewali po takim opisie? Kryminału? Sensacji? Thrillera? Nic z tych rzeczy! „Kartagina” to ciężka proza psychologiczna. Intrygująca, niepokojąca, wciągająca, ale nie ze względu na fabułę – ciekawą, ale nieprzesadnie rozbudowaną – a ze względu na dogłębną, drobiazgową analizę psychologiczną.
Zwykła amerykańska rodzina, w zwykłym amerykańskim miasteczku. Dwie siostry: ta ładna i ta inteligentna. Ta „grzeczna” i ta psychotyczna.  Rodzice. Narzeczony. Nagle pewnego dnia wszyscy stają w obliczu tragedii, dramatu, który zmienia wszystko. Nic już nie będzie takie samo.
O ile fabuła jest dość przewidywalna, o tyle zaskakujący jest kierunek, w którym podążają rozważania autorki. Oates stawia swoich bohaterów w nietypowych, ekstremalnych sytuacjach. Zmusza ich do balansowania na krawędzi wytrzymałości emocjonalnej. Nie chodzi tu jednak o zaskakiwanie czytelnika ostrą akcją, a jedynie o stworzenie wyrazistej sytuacji. W skrajnych okolicznościach ludzie zazwyczaj radykalizują swe postawy. Posuwają się do rzeczy, których sami po sobie nigdy by się nie spodziewali. Autorka bierze pod lupę wykreowane w ten sposób skrajne zachowania. Wykonuje przy tym karkołomne wolty. Gdy już wydaje nam się, że wiemy, o czym jest książka, rozważania niespodziewanie podążają w zupełnie inną stronę, by za chwilę znowu zmienić kierunek. Wątki to rozbiegają się, to łączą.  Historia o postawach ludzkich w obliczu tragedii nieoczekiwanie przechodzi w opowieść o poczuciu winy, o próbie zrozumienia samego siebie, by w końcu stać się przypowieścią o przebaczeniu.
Analiza psychologiczna to niejedyna rzecz, która interesuje Joyce Carol Oates. Jej „Kartagina” to powieść silnie zaangażowana. Tyleż samo miejsca, co bohaterom, autorka poświęca zjawiskom społecznym: konsekwencjom zaangażowania Stanów Zjednoczonych w kolejne akcje militarne, niewydolności systemu penitencjarnego, nieprawidłowościom w opiece społecznej. Nie boi się też mówić o rzeczach trudnych, takich jak kara śmierci czy stosunki panujące w armii. Nie ze wszystkimi poglądami pisarki się zgadzam, nie mogę też powiedzieć, że pod wpływem lektury moje przekonania uległy radykalnej zmianie, ale książka niewątpliwie skłoniła mnie do przemyśleń i refleksji. A to już dużo.
Tym, co zwróciło moją uwagę, jest niewątpliwie język powieści, świetnie oddający stan emocjonalny bohaterów. Nerwowe, sprawiające wrażenie „postrzępionych” frazy, krótkie, często jednozdaniowe akapity, liczne (celowe!) powtórzenia wspaniale podkreślają napiętą atmosferę i powracające co i rusz koszmary.
Tyle widać na pierwszym planie. Warto także wspomnieć o tym, co ukryte w tle – o licznych zabawach erudycyjnych. W tekście „Kartaginy” ukryto mnóstwo odwołań do kanonu kulturowego – od kultury antycznej po klasykę literatury (nie tylko anglojęzycznej ). Bardzo smakowite.
Rozważania o książce Carol Oates rozpoczęłam od dygresji i dygresją zakończę. Co i rusz w Internecie pojawiają się mniej lub bardziej poważne dyskusje o obiektywizmie recenzji. „Kartagina” jest książką, której mój subiektywny odbiór i obiektywna ocena (na ile ktokolwiek jest w stanie być w pełni obiektywnym) różnią się niczym dzień i noc. Główna postać wkurzała mnie niepomiernie. Wiem, że wyłazi ze mnie zrzędliwa baba, ale nie jestem w stanie zdobyć się na współczucie dla jednostek niestabilnych emocjonalnie. Co i rusz miałam ochotę krzyknąć „Kobieto, weź się w garść, nie wiesz, co to są prawdziwe problemy!”.  Znielubiłam bohaterkę do tego stopnia, że gdyby nie obowiązek napisania recenzji, pewnie bym nie doczytała do końca. Subiektywnie więc mogłabym powieść określić jako irytującą i niesprawiającą przyjemności podczas czytania. Obiektywnie natomiast muszę napisać coś zupełnie przeciwnego – Oates stworzyła postaci intrygujące, przemawiające do wyobraźni, budzące głębokie emocje. Toż to mistrzostwo pióra!

sobota, 3 lutego 2018

CZERWIEŃ. CIĘŻKIE PRÓBY

SYNDROM ŚRODKOWEGO TOMU


Tytuł: „Czerwień. Ciężkie próby”
Autor: Linda Nagata 
Tłumacz: Mirosław P. Jabłoński 
Wydawca: Rebis 2017 
Stron: 464 

Bardzo trudno jest napisać coś ciekawego o drugiej części trylogii. (O pierwszej pisałam tutaj). Najważniejsze sprawy: kreacja świata, budowanie postaci, dynamika linii fabularnej, subtelności stylu – wszystko to zostało omówione podczas rozważań o pierwszym tomie. Z drugiej strony, na jakiekolwiek podsumowania jest zdecydowanie za wcześnie.  A że „Ciężkie próby” autorstwa Lindy Nagaty to właśnie środkowa część trylogii, nie mam za dużo do powiedzenia. Tym razem będzie więc krótko.
O ile część pierwsza, „Misja Brzask”, wzbudziła mój czytelniczy entuzjazm, o tyle część druga lekko rozczarowała. Z jednej strony – po niezwykle udanym początku miałam bardzo wysokie oczekiwania względem kontynuacji, a z drugiej – „Ciężkie próby” cierpią na wszystkie klasyczne przypadłości drugiego tomu. Znamy już świat, bohaterów, wiemy, czego się po nich spodziewać. Znamy zagadkę, wiemy, w czym rzecz, a do rozwikłania tajemnic jeszcze daleka droga. Trudno więc o zaskoczenie.  Czytając, czułam się jak na stacji pośredniej podczas wyprawy pociągiem; podekscytowanie nową przygodą minęło, podróż niepostrzeżenie przeszła w rutynę, a na kolejne emocje należy liczyć dopiero wtedy, gdy zaczniemy się zbliżać do stacji końcowej.
Dość jednak tych metafor, pora na garść konkretów. Wydarzenia opisane w „Ciężkich próbach” zaczynają się dokładnie w tym miejscu, w którym skończyła się historia z tomu pierwszego. Nie, nie powiem o co chodzi. Ci, którzy czytali, wiedzą, a tym, którzy jeszcze nie czytali, nie będę psuć przyjemności. Początkowo akcja, skoncentrowana wokół knowań politycznych, spowalnia. I tu następuje pierwszy zgrzyt. Nagata ma dość irytującą manierę stosowania wyłącznie czasu teraźniejszego. O ile podczas opisów działań bojowych taki styl się sprawdza, o tyle przy znacznie mniej dynamicznej akcji – po prostu irytuje. Przynajmniej mnie. Na szczęście po kilkudziesięciu stronach wszystko wraca do normy, bohater znowu wpada w wir przygód, a tym samym język staje się znacznie bardziej adekwatny.
Czego jak czego, ale przygód los (i autorka) naszemu bohaterowi nie szczędzi. Mamy mnóstwo biegania, pościgów, wybuchów – cały arsenał chwytów stosowanych w powieści sensacyjnej. Są akcje militarne na lądzie, morzu i w powietrzu, a nawet w kosmosie. Nie sposób więc się nudzić. Aczkolwiek… Dość szybko odniosłam wrażenie delikatnej powtórki z rozrywki. Jakbym raz za razem oglądała ten sam spektakl osadzany przez reżysera w różnych realiach. Raz wypróbowany scenariusz dobrze się sprawdził, dlaczego by więc nie wykorzystać go ponownie? A potem jeszcze raz? Życie bohatera wisi na włosku, wydarzenia prą wartko do przodu, ale moja wredna podświadomość podszeptuje zjadliwie: skąd, na Boga, taka obfitość niegodziwych szaleńców dążących do nuklearnej zagłady Ziemi?! Epidemia jakaś czy co?
Nie zrozumcie mnie źle. „Ciężkie próby”, choć znacznie słabsze od części pierwszej, nie są książką złą czy nieudaną. Autorka musiała doprowadzić akcję do pewnego punktu. Być może nie potrzeba było do tego całego tomu. Być może z tej czy innej przygody można było zrezygnować bez szkody dla całości, a może wręcz przeciwnie – coś, co teraz wydaje mi się zbędne, za jakiś czas odegra kluczową rolę w fabule. Tego nie wiem, i nie dowiem się, dopóki nie przeczytam cyklu do końca, co niechybnie uczynię, bo choć „Ciężkie próby” nie porwały mnie tak, jak czas jakiś temu „Misja Brzask”, to mimo wszystko z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy. Wszak tom trzeci, zamykający, z definicji nie może cierpieć na syndrom środkowej części.
Statystyki, katalog stron www, dobre i ciekawe strony internetowe