REMANENTY NA KONIEC PÓŁROCZA
Z pewny opóźnieniem postanowiłam podsumować pierwsze półrocze tego roku. Nazbierało się sporo przeczytanych książek, o których bardzo chciałaby wspomnieć, a które nie zainspirowały mnie na tyle, by każdej poświęcić oddzielny post. Postanowiłam więc zebrać w jednym miejscu opinie o „pominiętych” lekturach i podzielić się wrażeniami z czytelnikami mojego bloga.
Audrey Niffenegger
Żona podróżnika w czasie
Książką, dzięki której nawet najzagorzalsi przeciwnicy romansów będą zmuszeni przyznać, że odwieczną historię o uczuciu, rozdzieleniu i oczekiwaniu, można opowiedzieć w nowy, fascynujący sposób. Powieść wciąga świeżością, niebanalną formą, nietypowym ujęciem tematu i przeogromną wyobraźnią autorki. Po przeczytaniu „Żony podróżnika w czasie” nigdy już nie powiesz, że romans jako gatunek wyczerpał swe możliwości. Jak widać przez autorami wiele jeszcze niezbadanych ścieżek – trzeba je tylko odkryć i nie bać się podążyć szlakiem oddalonym od bezpiecznego gościńca stereotypów. Gorąco polecam, zarówno miłośnikom science-fiction jak i zwolennikom książek o miłości.
Jennifer Worth
Zawołajcie położną
Choć książka klasyfikowana jest jako powieść (na jej podstawie BBC nakręciła popularny serial), to poleciłabym ją przede wszystkim miłośnikom literatury faktu. „Zawołajcie położną” to beletryzowany dokument, oparty na wspomnieniach brytyjskiej położnej. Pozycji tej można by wiele zarzucić – błędy kompozycyjne, niedoskonałości formalne, powtórzenia, tendencyjny nieco dobór epizodów, ale wszystko to jest nieistotne wobec bijącego z każdej strony, ba!, z każdego słowa realizmu i szczerości. Razem z bohaterką poznajemy losy mieszkańców powojennego East Endu. Autorce udaje się sztuka niełatwa – czytelnik autentycznie angażuje się w opisane wydarzeniami, przeżywa radości i smutki bohaterów, niecierpliwie czeka „co będzie dalej”. Autorce udało się też uniknąć, jakże częstego w prozie poruszającej problemy społeczne, dydaktyzmu. Ona do niczego nas nie przekonuje, nie narzuca swojego zdania. Opisuje tylko fakty, a wyciągnięcie wniosków pozostawia nam.
Kevin Mitnik, William Simon
Duch w sieci
Kolejna książka autorstwa hackera wszech czasów. Tę notkę można by właściwie zatytułować „dlaczego nie lubię Kevina Mitnika”. Oczywiście, trochę mu zazdroszczę – z czysto zawodowego punktu widzenia, chciałabym posiadać jego wiedzę i „dryg” do rozwiązywania problemów informatycznych, ale… Dla nikogo nie jest tajemnicą (wiemy to z poprzednich pozycji, które wyszły spod pióra Mitnika), że znaczna część jego sukcesów opiera się nie na wiedzy, a na socjotechnice, czyli, powiedzmy to otwarcie, na oszustwie. Wiem, wiem, zaraz z pewnością odezwą się głosy, że ofiary Mitnika są same sobie winne, że wykazały się naiwnością, albo wręcz głupotą. W zasadzie tak, ale (znowu „ale”, ten akapit będzie się składał z samych „ale”)… łatwowierność jest cechą ludzi uczciwych. Kto sam nie kłamie, nie boi się oszustwa. Ci ludzie po prostu chcieli być pomocni. Po „przygodzie” z Mitnikiem tacy już nie będą. To przez niego i jemu podobnych, wokół coraz więcej jest podejrzliwych buców, którzy za nic na świecie nie uwierzą drugiej osobie.
Wracając jednak do książki. Zamiast obiecywanej przez wydawcę sensacji, dostajemy kilkaset stron użalania się nad samym sobą. Opowieść jest o tym, jak to wstrętny system niesłusznie ukarał biednego Kevina. Doprawdyż, cóż za niesprawiedliwość, że za całą serię oszustw trafił za kratki. Wcale nie na tak znowu długo. Jeśli Mitnik jest mistrzem socjotechniki, to tym razem poniósł klęskę. Nie kupiłam opowieści o biednym, pokrzywdzonym chłopcu. Opowieść Mitnika to historia cynicznego oszusta, któremu w końcu powinęła się noga. Potem spadł na cztery łapy, niestety. Wiem, jestem wredna, ale na starość tak mi się porobiło, że lubię gdy sprawiedliwość zwycięża.
J.M Dillard
Rebelia
Będzie krótko. Fabularyzowana wersja jednego z kinowych odcinków Star Treka. Bardzo wierna scenariuszowi, ale dość płytka. To co w filmie aktorzy mogli dowiedzieć mimiką, gestem, intonacją, tutaj umknęło. Pozycja głównie dla fanów Star Treka.
Aha, na uwagę zasługuje bardzo dobre tłumaczenie Pauliny Braiter.
Robert Henlein
Obcy w obcym kraju
Szczerze mówiąc nie pojmuję fenomenu tej książki. Być może należało przeczytać ją 40 lat temu, gdy ideologia hippisowska święciła triumfy, a może jestem za stara? Cynizm polityków nie jest dla mnie odkryciem, a słynne "make love not war" co najwyżej nieco rozczula. Równie rozczulająca jest warstwa „skandalizująca” – to co budziło gorące emocje w okresie tuż przed rewolucją seksualną, obecnie, w dobie Interetu, gdzie nawet gładź szpachlową reklamują gołe pannice, może co najwyżej urzec pewną staroświeckością. Do tego powieść jest mocno technicznie "przefajnowana". Ostatnia cześć książki - jak rozumiem zawierająca przesłanie - jest przegadana do bólu. Przekopywałam się przez nią niczym przez złoża mułu. Odniosłam wrażenie, że od pewnego momentu Autor przestał panować nad dziełem.
Najlepiej ujął to Floyd C. Gale pisząc o książce tak: "Heinlein has bitten off too large a chewing portion." (Hainlein ugryzł zacznie więcej, niż był w stanie przeżuć).
Pozycja warta uwagi głównie z punktu widzenia poznawczego (szczególnie dla osób zainteresowanych historią literatury popularnej), ale współczesnego czytelnika raczej nie porwie. Choć, oczywiście, mogę się mylić.
Philippa Gregory
Biała księżniczka
W blurbie czytamy „Przejmująca historia Elżbiety York, żony pierwszego Tudora na tronie Anglii i matki Henryka VIII”. Tylko że ja nic przejmującego w tej powieści nie dostrzegam. W książce historycznej trudno jest zadziwić czytelnika rozwojem wypadków. Wszyscy wiemy, jak się skończyła Wojna Dwóch Róż, kto wygrał, a kto stracił głowę. Siłą pisarstwa Philippy Gregory były, przynajmniej dla mnie, wyraziste postaci. Autorka potrafiła zawsze stworzyć atrakcyjne bohaterki, wobec których czytelnik nie mógł pozostać obojętny – mogliśmy je kochać, albo nienawidzić, zawsze jednak budziły silne emocje. Tymczasem Elżbieta York – przynajmniej ta, którą poznajemy na kartach powieści Gregory – jest idealnie nijaka. Snuje się z kąta w kąt i obserwuje wydarzenia beznamiętnie, jakby patrzyła jak trawa rośnie albo farba schnie na ścianie. A przecież żyła w niezwykle burzliwych czasach, a jej historia (ta prawdziwa) jest doprawdy fascynująca. Zdecydowanie najsłabsza powieść Philippy Gregory jaką dane mi było czytać. Być może autorka powiedziała już wszystko, co miała do powiedzenia o tym okresie historii? Może zamiast bezwładnie unosić się na fali sukcesu poprzednich książek, powinna poszukać nowego, świeżego tematu?