Pokazywanie postów oznaczonych etykietą marynistyczne. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą marynistyczne. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 10 stycznia 2017

ZDOBYWCY

MORZA I OCEANY ŚWIATA

Tytuł: „Zdobywcy. Jak Portugalczycy zdobyli Ocean Indyjski i stworzyli pierwsze globalne imperium”
Autor: Roger Crowley
Tłumacz: Tomasz Hornowski
Wydawca: Rebis 2016
Stron: 448

Gdy myślimy o epoce wielkich odkryć geograficznych, pierwszym, co przychodzi nam do głowy, jest oczywiście Krzysztof Kolumb. Po chwili z otchłani pamięci wyłania się jeszcze Ferdynand Magellan. A co z nie mniej zasłużonymi i ciekawymi postaciami, takimi jak Vasco da Gama,  Afonso de Albuquerque i jego brat Francisco? Co z Francisco de Almeidą? Co z Duarte Pacheco Pereirą? Co z Pedro Escobarem? Oni także tworzyli historię! Co z ich osiągnięciami? To dzięki nim niewielka Portugalia stała się na początku XVI wieku potężnym morskim mocarstwem. O tym właśnie, o niezwykłych czynach portugalskich konkwistadorów, opowiada Roger Crowley w swej książce „Zdobywcy. Jak Portugalczycy zdobyli Ocean Indyjski i stworzyli pierwsze globalne imperium.”.
Rzadko kto jest w stanie tak jak Crowley łączyć ogromną wiedzę z niekwestionowanym talentem literackim.  Choć opowieść pełna jest szczegółów, dygresji  i pobocznych wątków, choć nie jest pozycją beletrystyczną, to wcale nie nuży. Wręcz przeciwnie, czyta się ją z zapartym tchem  niczym najlepszą powieść przygodową. Autor potrafi nie tylko ciekawie przedstawić fakty, lecz także (a może przede wszystkim?) umie tchnąć życie w opisywane postaci. Dawno już żadna książka nie zafascynowała mnie tak jak „Zdobywcy”. Wciągnęła od pierwszej strony i trzymała w napięciu do ostatniej linijki. Tak bardzo żal mi było rozstawać się z lekturą, że przeczytałam nawet, ignorowane zazwyczaj, podziękowania. Ot, taki czytelniczy odpowiednik wylizywania pustego talerza.
„Zdobywcy” to opowieść, nad którą unosi się duch walki, przygody i wielkiej polityki widzianych jednak z innej niż to zazwyczaj bywa perspektywy. Wielkie odkrycia geograficzne zwykliśmy rozpatrywać z punktu widzenia ekonomii: poszukiwania nowych szlaków handlowych, podboju nowych ziem, budowania potęgi państwa. Tymczasem w książce Crowleya Portugalczycy są spadkobiercami uczestników wypraw krzyżowych. Ich działania, okupione licznymi wyrzeczeniami, cierpieniami i ofiarami, są kolejną krucjatą, walką z islamem. Tak, jakby po cichu marzyli o kolejnym oswobodzeniu Jerozolimy.  Są więc „Zdobywcy” także opowieścią o zderzeniu dwóch kultur – chrześcijańskiej i muzułmańskiej.  Muszę przyznać, że ten aspekt historii do tej pory mi umykał, dostrzegałam gównie wątek spotkania cywilizacji europejskiej z amerykańską.
A jeśli Portugalia, to oczywiście Lizbona. Crowley zaprasza nas na wycieczkę do prężnie rozwijającego się, tętniącego życiem miasta pełnego bohaterów i awanturników. Do miasta ludzi, którzy zmienili historię. Co takiego miała w sobie Lizbona, że szukali tu szczęścia żeglarze z całego ówczesnego świata?  Aż mi się w głowie taka myśl zalęgła: czy by tak czasem nie zacząć ciułać grosików na wakacje w Portugalii, czy by nie wyruszyć latem na poszukiwania śladów tamtych wydarzeń? A nuż coś się zachowało?
„Zdobywcy” Rogera Crowleya to kolejna już pozycja w wyśmienitej serii Rebisu „Historia”. Należące do niej książki niezmiennie wyróżnia ogromna dbałość edytorska. Począwszy od ciekawej  szaty graficznej, w tym urzekającej, stylowej (twardej!) okładki i obwoluty,  poprzez staranne tłumaczenie, redakcję językową i korektę (cóż, dożyliśmy czasów, gdy brak literówek nie jest normą a rzeczą wartą wzmianki!) aż po wnikliwą redakcję merytoryczną. Serce raduje się na myśl, że w czasach wszechogarniającej pulpy, gdy na półkach księgarń panoszą się byle jak wydane gnioty, gdy wyroby książkopodobne być może nie  rozsypują się po pierwszym czytaniu jak to onegdaj bywało, ale niewątpliwie gwałcą poczucie estetyki kiczowatością szaty graficznej, gdy wydawnictwa typu vanity zalewają nas makulaturą niegodną nawet miana książki, komuś wciąż chce się pięknie wydawać pozycje przeznaczone dla wymagającego odbiorcy. Książki, które być może nie zostaną bestsellerami, lecz z pewnością znajdą swoją niszę. Oby więcej takich inicjatyw. I tego właśnie sobie – i wszystkim miłośnikom książek – życzę w nowym roku!

sobota, 16 lipca 2016

POZA KRAWĘDŹ ŚWIATA




ZAPACH CYNAMONU


Tytuł: „Poza krawędź świata”
Autor: Laurence Bergreen
Tłumacz: Jan Pyka
Wydawca: Rebis 2016
Stron: 408

Wśród koszmarów mego dzieciństwa poczesne miejsce zajmuje stołówkowy kompocik – ciepławy, obrzydliwie słodki, doprawiony goździkami. Jeszcze wyżej plasuje się kaszka manna na mleku z cynamonem – plułam tym paskudztwem dalej niż widziałam. Do tej pory nienawidzę goździków i cynamonu (ubocznym skutkiem tej awersji jest niechęć do szarlotki). I pomyśleć, że były czasy, gdy goździki, cynamon, pieprz czy gałka muszkatołowa – przyprawy, które dziś od niechcenia kupujemy za grosze w supermarketach – ceniono nie tylko bardziej niż złoto, lecz nawet bardziej niż ludzkie życie.
Do tych właśnie czasów – epoki wielkich odkryć geograficznych – przenosi nas znakomita książka pióra Laurence’a Bergreena „Poza krawędź świata”.  Znany amerykański historyk i biograf tym razem zabiera czytelników w rejs dookoła świata, rejs, który odbędziemy wraz z dowodzoną przez Ferdynanda Magellana Armadą Molukańską.
Od razu zaznaczę – książka Bergreena nie jest powieścią. To bardzo rzetelna pozycja popularnonaukowa, przeznaczona nie tyle dla miłośników powieści awanturniczo-przygodowych, co dla czytelników ciekawych świata, pragnących  dowiedzieć się więcej o podróży ustępującej sławą jedynie wyprawie Krzysztofa Kolumba. Jeśli należysz do tego grona, „Poza krawędź świata” zachwyci  cię i wciągnie.
Określenie „popularnonaukowy” jest bardzo pojemne. Część zaliczanych do tej kategorii książek to pozycje bardziej „popularne”, inne ciążą raczej ku składowej „naukowe”. „Poza krawędź świata” bez wątpienia zalicza się do tej drugiej kategorii. Nie znajdziemy tu ani uciesznych anegdotek, ani pikantnych ploteczek z przeszłości, nie ma wyssanych z palca sensacji mających przyciągnąć masowego czytelnika. Są jedynie fakty. Sprawdzone i udokumentowane, ale przez to wcale nie mniej interesujące. Każda przeczytana strona po raz kolejny potwierdza nieco już wyświechtane, ale jakże prawdziwe stwierdzenie, że realne życie jest po stokroć ciekawsze od najwymyślniejszej fikcji.
Także język książki jest bardziej „naukowy” niż popularny. Ekonomia języka jest wręcz zadziwiająca. Weźmy pierwsze z brzegu zdanie: „Nazwisko Haro pochodziło od miasta w północno-środkowej Hiszpanii, kwitnącego ośrodka produkcji win oraz skupiska żydowskich złotników i bankierów, którzy zagrożeni w czternastym wieku wygnaniem zdecydowali się na zmianę wyznania i przyjęli chrześcijańskie nazwiska.”  (s. 50) Na pierwszy rzut oka nie ma w nim nic specjalnego, ale spójrzmy dokładniej. Ileż informacji w nim zawarto! Oprócz rzeczy  oczywistych, czyli jakiej narodowości i wyznania był Cristóbal Haro,  dowiadujemy się także o istnieniu miasta, o jego położeniu, mieszkańcach i historii. Toż inny autor zrobiłby z tego zdania pół rozdziału albo i cały. U Bergreena każe zdanie, każdy akapit napakowane są wiedzą niczym wielkanocny pudding rodzynkami. Cóż za miła odmiana po rozdętych do nieprzyzwoitości sagach. Całości „naukowego” charakteru dopełnia obszerna bibliografia i bardzo staranny indeks.
Dobór takiego, a nie inny języka, czyli formy, jest prostą konsekwencją zaplanowanej starannie treści. Aż dziw bierze, jak wiele informacji udało się umieścić na niespełna czterystu stronach. Autor dołożył  wszelkich starań, by pokazać nie tylko co i jak się stało, lecz także, by wytłumaczyć, dlaczego stało się tak, a nie inaczej.  Zarysowane z rozmachem tło historyczne, skrupulatny, a jednocześnie porywający opis oplatającej ówczesną Europę sieci powiązań i zależności pozwalają lepiej zrozumieć bieg wypadków. Uświadamia nam też skalę przedsięwzięcia i ogrom determinacji ówczesnych ludzi.  Dziś, gdy średnio rozgarnięty gimnazjalista wie na temat geografii więcej niż najtęższe umysły tamtych czasów, gdy w najodleglejsze miejsca świata doprowadzi nas nawigacja satelitarna, trudno wyobrazić sobie, czym były podróże w czasach Magellana. W czasach, gdy mapy były najpilniej strzeżonymi dokumentami wagi państwowej, pozbawiona kontaktu z resztą świata załoga statku przez długie miesiące mogła liczyć wyłącznie na siebie, a życie ludzkie nie było w cenie, żeglarski fach wymagał żelaznego charakteru. W porównaniu z osiągnięciami tamtych ludzi lot na Księżyc jest równie niebezpieczny jak popołudniowy niedzielny spacer.
Jest więc praca Bergreena opowieścią o ludziach i ich czasach. Opowieścią o odwadze, determinacji, ale także o ambicji, żądzy władzy i bogactwa. Ale nie tylko o tym. To także rzecz o przygodzie, o poznawaniu świata, o odkrywaniu nowych miejsc, o spotkaniach z nieznanymi ludami, z egzotyczną przyrodą, z zadziwiającymi obyczajami. Opowieść nie tylko wciągająca, ale i zachęcająca do dalszych, samodzielnych poszukiwań. Podczas lektury niejedną godzinę spędziłam próbując wytropić w Internecie mapy, zdjęcia i dodatkowe informacje. Jeśli ja, mająca niejeden siwy włos na głowie, tak zareagowałam, to co dopiero młodszy czytelnik! Lektura książki Bergreena może być dla niego początkiem nowej fascynacji i wielkiej intelektualnej  przygody.
last but not least. Dawno już nie widziałam tak pięknie wydanej książki. Twarda okładka, obwoluta, przepiękna szata graficzna, wysokiej jakości kolorowe ilustracje, a do tego, o cudzie nad cudy!, książka nie jest klejona, tylko szyta. Wiem, że to myśl płytka, ale nawet dla samego wyglądu, dla przyjemności obcowania z pięknym przedmiotem, warto mieć „Poza krawędź świata” na półce.
Powiem krótko – „Poza krawędź świata” to mocny kandydat do tytułu mojej prywatnej książki roku.

niedziela, 13 kwietnia 2014

NIESZCZĘŚLIWY „SZCZĘŚLIWY POWRÓT”

DO POWIEŚCI MARYNISTYCZNEJ PODEJŚCIE DRUGIE


C.S. Forester "Sczęśliwy powrót"
Tytuł: „Szczęśliwy powrót”
Tytuł oryginału:   The Happy Return
Autor: C.S. Forester
Tłumacz: Paweł Stachura
Wydawca: REMI
Data wydania: 2011
Liczba stron: 310
ISBN: 978-83-931226-8-4 

Pisząc o tej książce należałoby podzielić tekst na dwie części: pierwszą poświęconą powieści Forestera, drugą – opowiadającą o wyrobie książkopodobnym wydawnictwa „Remi” (książką nazwać tego czegoś niepodobna, bez obrażania przyzwoitych wydawców).
Zacznijmy od rzeczy przyjemnych, czyli od powieści „Szczęśliwy powrót”. Choć rzecz jest, mówiąc delikatnie, niemłoda – Forester napisał "Szczęśliwy powrót" w roku 1937, opowieść o przygodach Hornblowera nadal czyta się świetnie. Książka ani trochę nie trąci myszką. No, może troszeczkę, ale w przypadku powieści historycznej jest to w pełni wybaczalne, wręcz nadaje książce stylu i uroku.
Czas jakiś temu pisałam o innej powieści marynistycznej („Dowódca Sophie” Patricka O'Briana). „Szczęśliwy powrót” bije tę pozycję na głowę. Ma wszystko to, czego „Dowódcy Sophie” zabrakło.
Po pierwsze, ma znacznie lepszą kompozycję. Widać, że autor starannie przemyślał całość, fabuła rozwija się w sposób logiczny wynikający z wcześniejszych wydarzeń. Oczywiście, co jakiś czas mamy nieoczekiwane zwroty akcji – bez nich opowieść byłaby nudna, ale są one zawsze dobrze uzasadnione. Wszak bohaterowie nie mogą przewidzieć wszystkich okoliczności zewnętrznych i zawirowań politycznych.
Po drugie, sama opowieść jest znacznie ciekawsza. Mamy intrygę, przygodę, wątek romansowy (na szczęście nie przesadny). Czytając „Szczęśliwy powrót” zwyczajnie chcesz widzieć co będzie dalej.
Po trzecie, wiedza marynistyczna jest podana w znacznie bardziej przystępny sposób. U Forestera, terminologia morska pojawia się w sposób naturalny, podczas gdy u O'Briana miałam wrażenie, że autor na siłę usiłuje wepchnąć do książki wszystko co wie, bez względu na to, czy ma to jakiekolwiek uzasadnienie fabularne, czy nie.
Lekturę uważałabym za wielce satysfakcjonująca, gdyby wydawnictwo Remi, nie zmieniło fajnej książki w potworka. Do ogólnej katastrofy przyłożyli się wszyscy: tłumacz, redaktor, korektor.
Moja technika czytania sprawia, że na ogół nie zauważam drobnych potknięć takich jak literówki, czy inne mniej istotne błędy, a nawet jeśli je zauważę, nie drę szat, wychodząc z założenia, że każdemu może się zdarzyć wpadka. Ale to, co zobaczyłam, wystawiło na próbę nawet moją, bardzo tolerancyjną postawę.
Rozumiem literówki, rozumiem błędy składu. Ale ortografy?!!! I nie chodzi mi tu o pisownię jakiś niezwykle wyszukanych lub mało znanych słów. Pozwolę sobie przytoczyć tylko jeden przykład, by zilustrować, o jakim kalibrze błędów mówimy - „rozruba” (jeśli ktoś nie wierzy, że coś takiego mogło się zdarzyć podaję stronę – 46, wiersz ósmy od dołu). 
Wiem, że słownictwo morskie, podobnie jak każde inne słownictwo specjalistyczne, może stanowić dla tłumacza wyzwanie. (Chociaż czasem lepiej posłuchać mądrości ludowej, która mówi „jak nie potrafisz, nie pchaj się na afisz”). Wiem. Mogłabym więc wybaczyć tłumaczowi pomylenie grota z fokiem, ba!, jako osoba wielce tolerancyjna, wybaczyłabym nawet nazwanie okrętu statkiem (choć to bluźnierstwo), nie mogę jednak wybaczyć totalnego braku konsekwencji. Jeśli tłumacz decyduje się używać terminu „midszypmen”, to niech, na Boga!, stosuje go konsekwentnie. Jednakże, z nieznanych powodów, w okolicach pięćdziesiątej strony, tłumacz zmienia zdanie i zamiast midszypmena mamy miczmana. Osobiście, jest mi wszystko jedno, którego terminu by użyto (aczkolwiek na brytyjskim okręcie, pochodząca z rosyjskiego forma miczman nieco razi), byleby tylko zrobiono to konsekwentnie. I jeszcze jedno pytanie. Jeśli nawet tłumacz się pomylił, to gdzie był redaktor? Gdzie?
A jeśli już o redakcji mowa. Nie mam ani czasu, ani ochoty wytykać wszystkich błędów, bo musiałabym chyba przepisać trzy czwarte książki. O ich zagęszczeniu niech świadczy fakt, że na jednej tylko kartce znalazłam takie dwa oto kwiatki:

- Ponieważ, mój panie, statek pocztowy, na którym byłam pasażerką płci pięknej, został zdobyty przez hiszpańskiego korsarza […]
WTF? A kim miała być? Pasażerką płci brzydkiej?
Pół strony wcześniej mamy:

- Otrzymałem, ale nie sądzę, by było rozsądne, by pani dołączyła do kompanii płynącej moim okrętem.
Wielokrotne powtórzenie słowa „pani” w tym nieporadnym zdaniu sprawiło, że kapitan poczuł się jeszcze bardziej niezręcznie.

WTF numer dwa. Liczyłam i liczyłam, ale jak bym nie rachowała (mogę pokazać indeks z zaliczonymi na najwyższą oceną czterema semestrami wyższej matematyki), za każdym razem wychodziło mi, że to wielokrotne powtórzenie równa się 1 (słownie jeden). Doprawdy, nie trzeba być wybitnym polonistą, żeby zauważyć, że w tym zdaniu coś nie gra. Wystarczy odrobina logicznego myślenia. I uczciwe podejście do wykonywanej pracy. O szacunku dla czytelnika nie wspomnę.
Teraz, mądra po szkodzie, odkryłam dwa inne wydania (oba w tłumaczeniu Henryki Stępień), jedno z roku 1970, drugie z 1991. Osobom zainteresowanym książką, z całego serca radzę, rozejrzeć się za którymś z nich.

Opinia zgłoszona do wyzwania: Klucznik.

piątek, 7 marca 2014

„DOWÓDCA SOPHIE” PATRICK O'BRIAN

MORSKIE OPOWIEŚCI NIE TYLKO DLA CHŁOPCÓW



TytułDowódca „Sophie”
Tytuł oryginału  Master And Commander
AutorPatrick O’Brian
TłumaczBernard Stępień
Wydawca: Zysk i S-ka
Data wydania: 2004 (wznowienie)
Liczba stron: 448
ISBN: 83-7150-280-X 

Zanim przejdę do dalszych dywagacji muszę od razu na wstępie zrobić jedno zastrzeżenie: nie znam się w ogóle na sprawach morskich, a na żeglarstwie w szczególności. Jedyne fachowe słowo z tej dziedziny jakie znam to "handszpak" - zostało mi w pamięci z czasów wczesnej młodości, gdy zaczytywałam się znakomitym "Znaczy kapitanem". Tak więc wszystkie dalsze wywnętrzenia będą impresjami profana, za co z góry wszystkich prawdziwych znawców tematu przepraszam.
„Dowódca Sophie” to pierwsza część większego cyklu. Znacznie większego. Doliczyłam się dwudziestu jeden tomów. Więcej nie będzie z przyczyn oczywistych - Patrick O’Brian zmarł w roku 2000.
Tom pierwszy – „Dowódca Sophie” to początek przygód Jacka Aubreya  i Stephena Maturina (tak, tak! to ci sami panowie, których znamy z filmu "Pan i władca: na końcu świata"). Jack po raz pierwszy w życiu obejmuje dowództwo okrętu. Podczas kompletowania (a właściwie uzupełniania) załogi poznaje Stephena Maturina. Ten typowy szczur lądowy, jest wyjątkowo cennym nabytkiem – rzadko która jednostka może poszczycić się prawdziwym lekarzem. Oprócz leczenia załogi, Maturin ma jeszcze jedno, czysto literackie zadanie. Jako kompletny laik może dopytywać się o wszystko. Dzięki temu czytelnik mniej obeznany z tematem, nie pogubi się w tych wszystkich tajemniczych gaflach, sztakslach i innych bombramstengach. Oczywiście można takie „trudne” słowa zignorować, zastępując je na własne potrzeby określeniami „jakiś żagiel” czy „jakiś tam kawałek masztu”, ale co to za przyjemność?! Aczkolwiek i tak od czasu do czasu musiałam wspierać się internetem, a były chwile, gdy nawet polska wikipedia nie dawała rady. Ustalenie jak wygląda barcalonga albo polakra zajęło mi nieco czasu.
„Dowódca Sophie” to opowieść o życiu i obyczajach Royal Navy na przełomie XVIII i XIX wieku. Książce brak wyraźnej linii fabularnej – jest to raczej zbiór luźno powiązanych morskich opowieści. „Sophie” krąży po Morzu Śródziemnym wykonując kolejne zadania, głównie „gania za pryzami” jak to z pogardą komentuje jeden z członków załogi. Taka konstrukcja to, wbrew pozorom, ogromne wyzwanie dla autora. Patrick O’Brian nie do końca sobie z nim poradził. Momentami historia jest zbyt chaotyczna, wręcz „szarpana”, wątki urywają się w najmniej oczekiwanym miejscu, jakby autor zapomniał dopisać końcówki albo składacz niechcący zgubił akapit czy dwa. Chwilami cofałam się o kilka stron by sprawdzić, czy aby nie skleiły mi się kartki, by potem przekonać się, że opowieść została dokończona, ni z tego, ni z owego kilka akapitów dalej. Być może jest to podejście nowatorskie, lecz mi osobiście nie przypadło do gustu - artystycznie nic nie wniosło, a tylko naruszało płynność czytania.
Największą zaletą książki Patricka O’Briana jest wierność realiom, i niesamowite nagromadzenie faktów oraz ciekawostek, o których nie zawsze wiedzą nawet entuzjaści literatury marynistycznej. Wynagradzają one niedoskonałości warsztatowe. Ot chociażby taka, że w pewnych okolicznościach bryg może być nazywany slupem. W jakich? Nie powiem, żeby nie psuć przyjemności z lektury. 
Bez dwóch zdań lektura „Dowódcy Sophie” wzbogaciła moją wiedzę, ale to chyba trochę za mało, bym miała ochotę od razu sięgnąć po drugi tom. Chociaż może za jakiś czas? Kto wie?

Moja ocena: 5/10
Książkę zgłaszam do wyzwania: Z literą w tle



Statystyki, katalog stron www, dobre i ciekawe strony internetowe