MORSKIE OPOWIEŚCI NIE TYLKO DLA
CHŁOPCÓW
Tytuł: Dowódca „Sophie”
Tytuł
oryginału: Master And Commander
Autor: Patrick O’Brian
Tłumacz: Bernard Stępień
Wydawca: Zysk i S-ka
Data wydania: 2004
(wznowienie)
Liczba stron: 448
ISBN: 83-7150-280-X
Zanim przejdę
do dalszych dywagacji muszę od razu na wstępie zrobić jedno zastrzeżenie: nie
znam się w ogóle na sprawach morskich, a na żeglarstwie w szczególności. Jedyne fachowe słowo z tej dziedziny jakie znam to "handszpak" - zostało mi w pamięci z czasów wczesnej młodości, gdy zaczytywałam się znakomitym "Znaczy kapitanem". Tak
więc wszystkie dalsze wywnętrzenia będą impresjami profana, za co z góry wszystkich prawdziwych znawców tematu przepraszam.
„Dowódca
Sophie” to pierwsza część większego cyklu. Znacznie większego. Doliczyłam się dwudziestu
jeden tomów. Więcej nie będzie z przyczyn oczywistych - Patrick O’Brian zmarł w
roku 2000.
Tom pierwszy
– „Dowódca Sophie” to początek przygód Jacka Aubreya i Stephena Maturina (tak, tak! to ci sami panowie, których znamy z filmu "Pan i władca: na końcu świata"). Jack po raz pierwszy w
życiu obejmuje dowództwo okrętu. Podczas kompletowania (a właściwie
uzupełniania) załogi poznaje Stephena Maturina. Ten typowy szczur lądowy, jest wyjątkowo
cennym nabytkiem – rzadko która jednostka może poszczycić się prawdziwym lekarzem. Oprócz leczenia załogi, Maturin ma
jeszcze jedno, czysto literackie zadanie. Jako kompletny laik może dopytywać
się o wszystko. Dzięki temu czytelnik mniej obeznany z tematem, nie pogubi się
w tych wszystkich tajemniczych gaflach, sztakslach i innych bombramstengach. Oczywiście
można takie „trudne” słowa zignorować, zastępując je na własne potrzeby określeniami
„jakiś żagiel” czy „jakiś tam kawałek masztu”, ale co to za przyjemność?! Aczkolwiek
i tak od czasu do czasu musiałam wspierać się internetem, a były chwile, gdy nawet polska wikipedia nie dawała rady. Ustalenie jak
wygląda barcalonga albo polakra zajęło mi nieco czasu.
„Dowódca
Sophie” to opowieść o życiu i obyczajach Royal Navy na przełomie XVIII i XIX
wieku. Książce brak wyraźnej linii fabularnej – jest to raczej zbiór luźno
powiązanych morskich opowieści. „Sophie” krąży po Morzu Śródziemnym wykonując kolejne zadania, głównie „gania
za pryzami” jak to z pogardą komentuje jeden z członków załogi. Taka konstrukcja to,
wbrew pozorom, ogromne wyzwanie dla autora. Patrick O’Brian nie do końca sobie
z nim poradził. Momentami historia jest zbyt chaotyczna, wręcz „szarpana”, wątki
urywają się w najmniej oczekiwanym miejscu, jakby autor zapomniał dopisać
końcówki albo składacz niechcący zgubił akapit czy dwa. Chwilami cofałam się o kilka stron by sprawdzić,
czy aby nie skleiły mi się kartki, by potem przekonać się, że opowieść została dokończona, ni z tego, ni z owego kilka akapitów dalej. Być może jest to podejście nowatorskie, lecz mi osobiście nie przypadło do gustu - artystycznie nic nie wniosło, a tylko naruszało płynność czytania.
Największą
zaletą książki Patricka O’Briana jest wierność realiom, i niesamowite nagromadzenie faktów oraz ciekawostek, o których nie zawsze wiedzą nawet entuzjaści literatury marynistycznej. Wynagradzają one niedoskonałości warsztatowe. Ot
chociażby taka, że w pewnych okolicznościach bryg może być nazywany
slupem. W jakich? Nie powiem, żeby nie psuć przyjemności z lektury.
Bez dwóch
zdań lektura „Dowódcy Sophie” wzbogaciła moją wiedzę, ale to chyba trochę za
mało, bym miała ochotę od razu sięgnąć po drugi tom. Chociaż może za jakiś czas?
Kto wie?
Moja ocena: 5/10
Książkę zgłaszam do wyzwania: Z literą w tle
MORSKIE OPOWIEŚCI NIE TYLKO DLA CHŁOPCÓW
Tytuł: Dowódca „Sophie”
Tytuł
oryginału: Master And Commander
Autor: Patrick O’Brian
Tłumacz: Bernard Stępień
Wydawca: Zysk i S-ka
Data wydania: 2004
(wznowienie)
Liczba stron: 448
ISBN: 83-7150-280-X
Zanim przejdę
do dalszych dywagacji muszę od razu na wstępie zrobić jedno zastrzeżenie: nie
znam się w ogóle na sprawach morskich, a na żeglarstwie w szczególności. Jedyne fachowe słowo z tej dziedziny jakie znam to "handszpak" - zostało mi w pamięci z czasów wczesnej młodości, gdy zaczytywałam się znakomitym "Znaczy kapitanem". Tak
więc wszystkie dalsze wywnętrzenia będą impresjami profana, za co z góry wszystkich prawdziwych znawców tematu przepraszam.
„Dowódca
Sophie” to pierwsza część większego cyklu. Znacznie większego. Doliczyłam się dwudziestu
jeden tomów. Więcej nie będzie z przyczyn oczywistych - Patrick O’Brian zmarł w
roku 2000.
Tom pierwszy
– „Dowódca Sophie” to początek przygód Jacka Aubreya i Stephena Maturina (tak, tak! to ci sami panowie, których znamy z filmu "Pan i władca: na końcu świata"). Jack po raz pierwszy w
życiu obejmuje dowództwo okrętu. Podczas kompletowania (a właściwie
uzupełniania) załogi poznaje Stephena Maturina. Ten typowy szczur lądowy, jest wyjątkowo
cennym nabytkiem – rzadko która jednostka może poszczycić się prawdziwym lekarzem. Oprócz leczenia załogi, Maturin ma
jeszcze jedno, czysto literackie zadanie. Jako kompletny laik może dopytywać
się o wszystko. Dzięki temu czytelnik mniej obeznany z tematem, nie pogubi się
w tych wszystkich tajemniczych gaflach, sztakslach i innych bombramstengach. Oczywiście
można takie „trudne” słowa zignorować, zastępując je na własne potrzeby określeniami
„jakiś żagiel” czy „jakiś tam kawałek masztu”, ale co to za przyjemność?! Aczkolwiek
i tak od czasu do czasu musiałam wspierać się internetem, a były chwile, gdy nawet polska wikipedia nie dawała rady. Ustalenie jak
wygląda barcalonga albo polakra zajęło mi nieco czasu.
„Dowódca
Sophie” to opowieść o życiu i obyczajach Royal Navy na przełomie XVIII i XIX
wieku. Książce brak wyraźnej linii fabularnej – jest to raczej zbiór luźno
powiązanych morskich opowieści. „Sophie” krąży po Morzu Śródziemnym wykonując kolejne zadania, głównie „gania
za pryzami” jak to z pogardą komentuje jeden z członków załogi. Taka konstrukcja to,
wbrew pozorom, ogromne wyzwanie dla autora. Patrick O’Brian nie do końca sobie
z nim poradził. Momentami historia jest zbyt chaotyczna, wręcz „szarpana”, wątki
urywają się w najmniej oczekiwanym miejscu, jakby autor zapomniał dopisać
końcówki albo składacz niechcący zgubił akapit czy dwa. Chwilami cofałam się o kilka stron by sprawdzić,
czy aby nie skleiły mi się kartki, by potem przekonać się, że opowieść została dokończona, ni z tego, ni z owego kilka akapitów dalej. Być może jest to podejście nowatorskie, lecz mi osobiście nie przypadło do gustu - artystycznie nic nie wniosło, a tylko naruszało płynność czytania.
Największą
zaletą książki Patricka O’Briana jest wierność realiom, i niesamowite nagromadzenie faktów oraz ciekawostek, o których nie zawsze wiedzą nawet entuzjaści literatury marynistycznej. Wynagradzają one niedoskonałości warsztatowe. Ot
chociażby taka, że w pewnych okolicznościach bryg może być nazywany
slupem. W jakich? Nie powiem, żeby nie psuć przyjemności z lektury.
Bez dwóch
zdań lektura „Dowódcy Sophie” wzbogaciła moją wiedzę, ale to chyba trochę za
mało, bym miała ochotę od razu sięgnąć po drugi tom. Chociaż może za jakiś czas?
Kto wie?
Moja ocena: 5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz