CZEGOŚ MI ZABRAKŁO
Teatr 6.
piętro
Tytuł: Słoneczni chłopcy (The Sunshine Boys)
Autor: Neil Simon
Przekład: Mira Michałowska
Reżyseria: Olga Lipińska
Scenografia: Tatiana Kwiatkowska
Obsada:
Willy Clark - Piotr Fronczewski
Al Lewis - Krzysztof Kowalewski
Ben Silverman - Robert Koszucki
„Słoneczni chłopcy” (wcześniejsze tłumaczenie „Promienni chłopcy”) to
rzecz nienowa. Neil Simon – znany amerykański dramaturg – napisał ją w roku
1972. Od tego czasu sztuka wielokrotnie gościła na deskach teatrów całego
świata, szybko doczekała się także wersji kinowej (1975), a w 1995, w wersji
telewizyjnej zagrały takie gwiazdy jak Woody Allen, Peter Falk, Sarah Jessica
Parker i Whoopi Goldberg.
„Słoneczni chłopcy” to słodko-gorzka komedia, z gatunku tych, które wywołują raczej uśmiech niż salwy śmiechu. Ten rodzaj dramaturgii nazywam na własne
potrzeby „teatralnym odpowiednikiem kina familijnego”.
„Słoneczni chłopcy” to opowieść o dwóch podstarzałych komikach, których
czas sławy dawno już przeminął. Teraz, za sprawą telewizyjnego show, mają
szansę jeszcze raz powrócić ze swym najsłynniejszym skeczem. O ile tylko
zdołają się dogadać, pokonać dawne animozje i zapomnieć o starych pretensjach.
W sztuce Simona połączono zgrabnie refleksję (niezbyt głęboką) i farsę.
Reżyser – Olga Lipińska – postawiła na farsę. Pod tym kątem dobrała też parę
głównych aktorów – Piotra Fronczewskiego i Krzysztofa Kowalewskiego. Obaj
panowie stworzyli bardzo wyraziste postaci, ocierając się tu i ówdzie o granicę przerysowania, ale nie przekraczając jej na szczęście. Popis gry aktorskiej tej
pary to bez wątpienia najmocniejsza strona inscenizacji w teatrze 6. piętro.
Niestety, nie można tego samego powiedzieć o trzecim partnerze – Robercie
Koszuckim. Fakt, że rola Bena Silvermana nie jest ani szczególnie głęboka, ani
interesująca (mam wrażenie, że sam autor najmniej się do niej przyłożył), ale
można by ją zagrać przynajmniej przyzwoicie. Tymczasem na tle Fronczeskiego i
Kowalewskiego, młody aktor wygląda jakby żywcem wyjęty ze szkolnego przedstawienia.
O ile pierwsza część minęła mi miło i przyjemnie, o tyle akt drugi, a
przynajmniej jego początek mocno mnie zniesmaczył. Przez dobre dwadzieścia
minut oglądamy pierwszą scenę wyświetlaną na ekranie rodem z kina „Przodownik”.
I nikt mnie nie przekona, że to „koncepcja reżyserska”. Mam podejrzenia graniczące
z pewnością, że chodziło o zminimalizowanie kosztów. Dzięki takiemu zabiegowi
nie trzeba było ani przygotowywać oddzielnej scenografii, ani zatrudniać
dodatkowej trójki aktorów. Do tego zarówno rola Hanny Śleszyńskiej (pielęgniarka)
jak i Pawła Wawrzeckiego (reżyser), jak dla mnie zbyt mocno odpłynęły w stronę
groteski. Dobrze, że w końcu ekran zwinięto, a akcja przeniosła się znowu na
deski sceny. Droga pani reżyser! Gdybym miała ochotę oglądać film, niewątpliwie
wybrałaby wspomnianą już wersję z Allenem i Falkiem. We własnym, wygodnym
fotelu i dużo taniej!
Podsumowując, czasu spędzonego na sztuce „Słoneczni chłopcy” nie uważam
za stracony, aczkolwiek mam pewne wrażenie niedosytu. Może za dużo oczekiwałam?
A może jednak twórcy nie poradzili sobie z klasyką?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz