Pokazywanie postów oznaczonych etykietą obyczajowe. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą obyczajowe. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 11 lutego 2018

KARTAGINA

JAK ZASZKODZIĆ DOBREJ KSIĄŻCE


Tytuł: „Kartagina”
Autor: Joyce Carol Oates
Tłumacz: Katarzyna Karłowska
Wydawca: Rebis 2017
Stron: 452

Na wstępie powiem wprost: „Kartagina” pióra Joyce Carol Oates to powieść dobra, a wręcz wyśmienita. Skąd ta bezpośredniość? Ano stąd, że zamierzam sobie nieco ponarzekać na początku. Nie będzie to jednakże narzekanie na książkę, bo o niej za chwilę. Najpierw zajmę się moją idée fixe. Uparcie powtarzałam, powtarzam i powtarzać będę – znaczna część blurbów zamiast służyć książce, szkodzi jej. Nie twierdzę, że notki na ostatniej stronie kłamią. Co to, to nie. Ale mocno naciągają rzeczywistość, obiecując zupełnie co innego, niż jest w środku. Efekt? Znaczna część czytelników czuje się rozczarowana nie dlatego, że dostali złą powieść, a jedynie dlatego, że otrzymali nie to, na co mieli ochotę. Z drugiej strony ci, którym książka mogłaby przypaść do gustu, wcale po nią nie sięgną, bo opis nie wzbudzi w nich entuzjazmu. Pozycja trafia nie do tych czytelników, do których powinna, i w świat idzie plotka, że rzecz jest kiepska. Plotka tyleż fałszywa, co niesprawiedliwa.
Oto, co możemy przeczytać na ostatniej stronie okładki „Kartaginy”:
[…] ginie bez śladu Cressida Mayfield, wyobcowana nastolatka, odstająca od swojej powszechnie szanowanej rodziny. Policja i ojciec Cressidy podejrzewają, że za jej zniknięciem stoi bohater wojny w Iraku, Brett Kincaid, były narzeczony starszej z sióstr Mayfield, pięknej i „grzecznej” Juliet, w którego towarzystwie widziano dziewczynę po raz ostatni. Brett twierdzi jednak, że niczego nie pamięta, ale to dopiero początek łańcucha zdarzeń tej mistrzowskiej opowieści z suspensem, porywającej i jednocześnie przemawiającej do wyobraźni współczesnego czytelnika.
Czego byście się spodziewali po takim opisie? Kryminału? Sensacji? Thrillera? Nic z tych rzeczy! „Kartagina” to ciężka proza psychologiczna. Intrygująca, niepokojąca, wciągająca, ale nie ze względu na fabułę – ciekawą, ale nieprzesadnie rozbudowaną – a ze względu na dogłębną, drobiazgową analizę psychologiczną.
Zwykła amerykańska rodzina, w zwykłym amerykańskim miasteczku. Dwie siostry: ta ładna i ta inteligentna. Ta „grzeczna” i ta psychotyczna.  Rodzice. Narzeczony. Nagle pewnego dnia wszyscy stają w obliczu tragedii, dramatu, który zmienia wszystko. Nic już nie będzie takie samo.
O ile fabuła jest dość przewidywalna, o tyle zaskakujący jest kierunek, w którym podążają rozważania autorki. Oates stawia swoich bohaterów w nietypowych, ekstremalnych sytuacjach. Zmusza ich do balansowania na krawędzi wytrzymałości emocjonalnej. Nie chodzi tu jednak o zaskakiwanie czytelnika ostrą akcją, a jedynie o stworzenie wyrazistej sytuacji. W skrajnych okolicznościach ludzie zazwyczaj radykalizują swe postawy. Posuwają się do rzeczy, których sami po sobie nigdy by się nie spodziewali. Autorka bierze pod lupę wykreowane w ten sposób skrajne zachowania. Wykonuje przy tym karkołomne wolty. Gdy już wydaje nam się, że wiemy, o czym jest książka, rozważania niespodziewanie podążają w zupełnie inną stronę, by za chwilę znowu zmienić kierunek. Wątki to rozbiegają się, to łączą.  Historia o postawach ludzkich w obliczu tragedii nieoczekiwanie przechodzi w opowieść o poczuciu winy, o próbie zrozumienia samego siebie, by w końcu stać się przypowieścią o przebaczeniu.
Analiza psychologiczna to niejedyna rzecz, która interesuje Joyce Carol Oates. Jej „Kartagina” to powieść silnie zaangażowana. Tyleż samo miejsca, co bohaterom, autorka poświęca zjawiskom społecznym: konsekwencjom zaangażowania Stanów Zjednoczonych w kolejne akcje militarne, niewydolności systemu penitencjarnego, nieprawidłowościom w opiece społecznej. Nie boi się też mówić o rzeczach trudnych, takich jak kara śmierci czy stosunki panujące w armii. Nie ze wszystkimi poglądami pisarki się zgadzam, nie mogę też powiedzieć, że pod wpływem lektury moje przekonania uległy radykalnej zmianie, ale książka niewątpliwie skłoniła mnie do przemyśleń i refleksji. A to już dużo.
Tym, co zwróciło moją uwagę, jest niewątpliwie język powieści, świetnie oddający stan emocjonalny bohaterów. Nerwowe, sprawiające wrażenie „postrzępionych” frazy, krótkie, często jednozdaniowe akapity, liczne (celowe!) powtórzenia wspaniale podkreślają napiętą atmosferę i powracające co i rusz koszmary.
Tyle widać na pierwszym planie. Warto także wspomnieć o tym, co ukryte w tle – o licznych zabawach erudycyjnych. W tekście „Kartaginy” ukryto mnóstwo odwołań do kanonu kulturowego – od kultury antycznej po klasykę literatury (nie tylko anglojęzycznej ). Bardzo smakowite.
Rozważania o książce Carol Oates rozpoczęłam od dygresji i dygresją zakończę. Co i rusz w Internecie pojawiają się mniej lub bardziej poważne dyskusje o obiektywizmie recenzji. „Kartagina” jest książką, której mój subiektywny odbiór i obiektywna ocena (na ile ktokolwiek jest w stanie być w pełni obiektywnym) różnią się niczym dzień i noc. Główna postać wkurzała mnie niepomiernie. Wiem, że wyłazi ze mnie zrzędliwa baba, ale nie jestem w stanie zdobyć się na współczucie dla jednostek niestabilnych emocjonalnie. Co i rusz miałam ochotę krzyknąć „Kobieto, weź się w garść, nie wiesz, co to są prawdziwe problemy!”.  Znielubiłam bohaterkę do tego stopnia, że gdyby nie obowiązek napisania recenzji, pewnie bym nie doczytała do końca. Subiektywnie więc mogłabym powieść określić jako irytującą i niesprawiającą przyjemności podczas czytania. Obiektywnie natomiast muszę napisać coś zupełnie przeciwnego – Oates stworzyła postaci intrygujące, przemawiające do wyobraźni, budzące głębokie emocje. Toż to mistrzostwo pióra!

czwartek, 14 września 2017

WYMAZANE

Witkowski jak zwykle w formie


Tytuł: „Wymazane”
Autor: Michał Witkowski
Wydawca: Znak Literanova 2017
Stron: 304
ISBN: ‎978-83-240-4663-8

O Michale Witkowskim słyszeli nawet ci, którzy niespecjalnie interesują się literaturą. Na czym polega fenomen tego pisarza?  

Cóż, w dobie Internetu, gdy problemem jest nie tyle brak informacji, co jej nadmiar, trzeba umieć się sprzedać, wyróżnić z tłumu i, co najtrudniejsze, utrzymać zainteresowanie. A to Witkowski umie jak mało kto. Potrafi inteligentnie prowokować, intrygować, przyciągać uwagę. Media go pokochały. Nic więc dziwnego, że każda jego nowa książka jest wydarzeniem budzącym emocje na długo przed premierą. Krytycy i czytelnicy z niecierpliwością czekają na kolejne dzieło kontrowersyjnego pisarza. I oto mamy gorącą powieść  – „Wymazane”.  

Tym razem autor wziął pod lupę życie polskiej prowincji, ze wszystkimi jej wadami, śmiesznostkami i dziwnościami. W zapyziałym miasteczku, gdzieś za Suwałkami, trwa smutne, szare życie, rządzące się własnymi prawami. Na przekór modzie na prowincjonalizm, wykreowanej przez popularne  seriale, takie jak „Ranczo” czy „Plebania”, Witkowski nie podążą tropem sielankowej wizji pogodnego, przyjaznego, małego miasteczka, którego mieszkańcy żyją spokojnym, cukierkowym życiem. Prowincja Witkowskiego to apatia  i degrengolada, to dziwaczna mieszanka zarozumialstwa, marazmu, mix żałosnych marzeń i równie żałosnych aspiracji. „Polska Z” – jak określa ją sam autor. Obraz, jak to u Witkowskiego, mocno przerysowany, ale wciągający i przemawiający do wyobraźni.

Witkowski to baczny obserwator.  Tyleż wnikliwy co bezwzględny – nie ma litości dla nikogo, kpina dosięga każdego. Dostaje się wszystkim: starym i młodym, bogatym i biednym, tym z aspiracjami  i tym pogrążonym w bezczynności. Dostaje się nawet jemu samemu. Tak, tak! W kilku epizodach pojawia się nie kto inny, jak właśnie pisarz Michał Witkowski we własnej osobie.

„Wymazane” to – przynajmniej pod względem formy - pozycja bardzo typowa dla Witkowskiego: pełna czarnego humoru i ironii zahaczającej o absurd. Jak to z groteską bywa - na powierzchni jest śmieszna, ale wystarczy tylko na chwilę przystanąć, zastanowić się i zaczyna być zupełnie nie do śmiechu. To, co przed chwilą wydawało się zabawne i niemożliwe, w rzeczy samej okazuje się smutne i przytłaczające swą prawdziwością, Autor tego nie wymyślił. Tak naprawdę jest. Taki naprawdę jest otaczający nas świat. W takiej rzeczywistości żyjemy.

„Wymazane” napisane jest charakterystycznym językiem, który znamy już z „Drwala” czy „Fynf und cfancyś”. Autor nie tylko zbliża się do granicy wulgarności, ale wielokrotnie ją przekracza i to przekracza zdecydowanie zapędzając się w rejony mocno kontrowersyjne. Jest to z pewnością uzasadnione i wynika ze starannie przemyślanej koncepcji artystycznej, ale czy nie nazbyt ryzykowne? Na to pytanie trudno odpowiedzieć, bo każdy czytelnik, czy mówiąc ogólnie, każdy odbiorca sztuki, ma inną, osobistą granicę akceptacji. Jak w tym starym dowcipie kończącym się słowami „to nie jest pornol, to ambitne kino europejskie”.

„Wymazane” udowadnia, że Witkowski jest nadal w świetnej formie. Miłośnicy jego prozy z pewnością nie będą rozczarowani – dostaną dokładnie to, czego mogli się spodziewać. Ci, którzy pisarza nie lubią, raczej nie zmienią zdania. A co z tymi, którzy Witkowskiego nie znają? Nie bardzo wierzę, że tacy istnieją, ale zróbmy na chwilkę takie założenie robocze. Dla takich osób „Wymazane” to pozycja wręcz wymarzona, aby zapoznać się z twórczością pisarza, bo Witkowskiego można lubić lub nie, ale z pewnością warto poznać jego twórczość, a decyzję czytać czy nie czytać podjąć świadomie. 

piątek, 25 sierpnia 2017

DŻENTELMEN W MOSKWIE

PRZYPADKI HRABIEGO ROSTOWA


Tytuł: Dżentelmen w Moskwie
Autor: Amor Towles
Tłumacz: Anna Gralak
Wydawca: Znak literanova 2017
Stron: 560
ISBN: 978-83-240-3753-7

Gdybym  miała jednym słowem określić książkę Amora Towlesa „Dżentelmen w Moskwie” bez wahania użyłabym słowa „urocza”. Gdyby pozwolono mi myśl rozwinąć, dodałabym „wyśmienita”, „świetnie napisana”, „niezwykle inteligentna”,  „wciągająca”. To mocny kandydat do miana najciekawszej książki roku (oczywiście, w moim, prywatnym rankingu).

„Dżentelmen w Moskwie” jest jak ogr (a ogry, jak wiadomo, są jak cebula) – ma warstwy. Pierwsza warstwa jest cieniutka, delikatna i błyszcząca. To bezpretensjonalna opowieść o ekscentrycznym, rosyjskim, arystokracie uwięzionym przez dziesięciolecia w moskiewskim hotelu „Metropol”.  Drobne historie, wydarzenia  dnia powszedniego, opowiedziane lekko i z wdziękiem. Idealnie wyważone połączenie subtelnego humoru z lekką nutką nostalgicznego smuteczku. Nic na pozór nieznaczące epizody, które w dłuższej perspektywie okazują się momentami przełomowymi i wydarzenia wstrząsające, które, wbrew obawom lub oczekiwaniom, nic nie zmieniają. Zdarzenia brzemienne w skutki i takie, które na nic nie wpłynęły. Historie zazębiaj się, przeplatają, jak to w życiu. Niby nie ma wyraźnej linii fabularnej, nie ma zagadki, nie ma intrygi, a jednak nie sposób się od książki oderwać.

Warstwa druga, głębsza, to próba ukazania przemian zachodzących w porewolucyjnej Rosji. Temat teoretyczni powszechnie znany, wyeksploatowany do bólu w literaturze, teatrze i filmie, a jednak przedstawiony w sposób inny niż zwykle. Bez zadęcia, bez patosu, bez nadmiernego ideologizowania. Zazwyczaj, gdy pisarz bierze na warsztat historię Rosji to albo uderza w tragiczne tony (skądinąd nie bez powodu), albo decyduje się na ostrą satyrę, często niebezpiecznie zbliżoną do farsy. Towles podszedł do tematu zupełnie inaczej – pokazał moskiewską rzeczywistość z perspektywy szeregowego obywatela, zwykłego człowieka – jednego z tysięcy. No dobrze, może nie do końca zwykłego. Główny bohater, tak jak wielu z nas, żyje w świecie gwałtownych przemian, widzi zdarzenia zmieniające świat, ale jednak stoi nieco z boku. Tak właśnie jest w prawdziwym życiu. Często nie zdajemy sobie sprawy z tego, że coś, co dla nas jest tylko codziennością, kolejnym drobnym wydarzeniami w paśmie normalnych, szarych dni, za kilka lat trafi do podręczników historii.

Warstwa trzecia, najgłębsza, ale i najsmakowitsza, to opowieść o ludzkiej kondycji, o życiu w zgodzie z samym sobą i o odwadze dnia codziennego. Odwadze stawiania czoła niedogodnościom, przeszkodom, i rozczarowaniom. Odwadze pozostania sobą bez względu na okoliczności. Opowieść o umiejętności przetrwania i dostosowania się bez zdradzania ideałów. W trudnych czasach trzeba się niekiedy ugiąć, ale ważne by przy tym nie dać się złamać. Bohater zamknięty w ograniczonej przestrzeni, straciwszy wszystko co stanowiło treść jego życia: majątek, rodzinę, tradycję, nie poddaje się. Rozumie, że to co najważniejsze nie znajduje się na zewnątrz lecz w nas samych. Jak długo pozostaniemy wierni samym sobie, jak długo będziemy postępować zgodnie z zasadami, w które wierzymy, tak długo życie ma sens. Każde ludzkie istnienie ma jakiś nadrzędny cel – trzeba go tylko umieć znaleźć.

Jedną rzecz trzeba powiedzieć jasno: „Dżentelmen w Moskwie” to książka przeznaczona dla miłośników literatury refleksyjnej, pełnej subtelnego humor i ukrytych znaczeń.  Poszukiwacze sensacji, szybkiego tempa, pościgów, nagłych zwrotów akcji i rubasznych dowcipów raczej nie będą zachwyceni. To nie jest zarzut, a jedynie stwierdzenie faktu. Każda powieść jest skierowana do określonej grupy osób – nie da się dogodzić wszystkim.

A teraz, gdy się już nazachwyacałam do oporu, muszę wspomnieć o pewnym małym zgrzycie, zaburzającym obraz książki idealnej. Chodzi o tłumaczenie rosyjskiego nazewnictwa. Mam wrażenie, graniczące z pewnością, że przy tłumaczeniu z angielskiego  liczba transformacji (rosyjski -> angielski -> polski) zmieniała nieszczęsne nazwy nie do poznania. O ile terminy historyczne jako-tako się wybroniły, o tyle nazwy miejsc: ulic, rzek, placów, itd. zostały zniekształcone w sposób z lekka groteskowy. Młodszemu czytelnikowi, któremu bliżej do kultury amerykańskiej niż rosyjskiej,  nie będzie to być może zbytnio przeszkadzać, ale osoby znające Moskwę lub lepiej zorientowane w rosyjskiej kulturze mogą nie być zachwycone. A przecież to akurat można było dość łatwo zweryfikować.


niedziela, 29 stycznia 2017

ŻONA OFICERA

GDY NIEBO SIĘ WALI


Tytuł: „Żona oficera”
Autor: Philippa Gregory
Tłumacz:Urszula Gardner
Wydawca: Książnica 2014
Stron: 504
ISBN:  978-83-24581-44-3

Nie mogę pojąć co przyświeca wydawnictwu „Książnica” gdy w sposób wołający o pomstę do nieba zmienia tytuły książek Philippy Gregory. Dziwi to tym bardziej, że wszystkie pozycje tłumaczone są bardzo dobrze, a korekta i  redakcja przeprowadzane naprawdę staranne. Żeby chociaż zmieniali na coś intrygującego, ale gdzie tam! Za co tak gorzki los spotkał „Fallen Skies” zamienione na „Żonę oficera”?  Jeśli dodać do tego naturalistyczną okładkę (taka maniera) skojarzenie jest jedno – jak nic, jakieś podrzędne romansidło. Do tego grubaśne. Tymczasem „Żona oficera” to bardzo dobra powieść, poruszająca bolesny i niełatwy problem traumatyzacji psychiki całego pokolenia ludzi, które los rzucił na fronty I Wojny Światowej.
Choć główną bohaterką – tytułową żoną oficera – jest była śpiewaczka Lily Valance, to w istocie jej historia jest jedynie pretekstem do opowieści o nieszczęśliwym losie jej męża  Stephana Wintersa. Jest on doprawdy postacią tragiczną. Choć udało mu przetrwać, choć wrócił do domu, to w pewnym sensie wojna dla  niego nie skończyła się i nigdy się nie skończy. Jest symbolem całego pokolenia mężczyzn, którzy walczyli na frontach Wielkiej Wojny. Jak w soczewce skupia obraz cierpień tych, którzy jakoby szczęśliwie wrócili do domu.
Temat niezwykle niebezpieczny dla pisarza – łatwo jest popaść tani sentymentalizm, podświadomie zastosować schematy, uprościć motywacje bohaterów. Jednak Gregory nie wpadła w tę pułapkę. Jej postaci są wielowymiarowe, ich motywacje niejednoznaczne. Jaka część problemu Stephena tkwi w przeżyciach wojennych, a jaka w zadawnionych ranach gryzących duszę jeszcze w dzieciństwie? 
Walka Stephena z najgorszym wrogiem, z samym sobą, rzuca się cieniem nie tylko na jego życie, lecz także na życie wszystkich jego bliskich. Walka tyleż rozpaczliwa, co z góry skazana na przegraną. Być może w innych czasach, w innym społeczeństwie Stephen miałby szanse na szczęście. A może nie?
Akcja powieści rzucona jest na szerokie, pięknie odmalowane tło obyczajowe. Gregory po mistrzowsku buduje obraz brytyjskiej wyższej klasy średniej.  Sztywne zasady, zakłamanie, doprowadzona do absurdu podległość żony mężowi  - to nie jest obraz starej, dobrej Anglii z popołudniową herbatka, ciasteczkami i pnącymi różami na ganku. To obraz świata, w którym niełatwo jest żyć i niełatwo  jest umrzeć. Świat, który młodej, naiwnej Lily jawił się jako kraina marzeń, lecz gdy wreszcie tam dotarła okazał się więzieniem. Bez krat, bez strażników, ale i bez drogi ucieczki.
„Żona oficera” to intrygująca, dająca do myślenia powieść, którą z pewnością warto przeczytać.

czwartek, 13 października 2016

TAJEMNICA ZAGINIONEJ ŚLICZNOTKI

BARCELONA W OPARACH ABSURDU


Tytuł: „Tajemnica zaginionej ślicznotki”
Tytuł oryginału:El secreto de la modelo extraviada 
Autor: Eduardo Mendoza
Tłumacz:  Marzena Chrobak
Wydawca: Znak Literanova
Stron: 344

ISBN: 978-83-240-3686-8

Eduardo Mendozy i jego bohatera nie trzeba polskiemu czytelnikowi przedstawiać. Przygody damskiego fryzjera, detektywa amatora i barcelońskiego autochtona (jak sam siebie określa) nie od dziś mają rzesze wiernych miłośników na całym świecie, a kraj nad Wisłą nie jest tutaj wyjątkiem. Jestem przekonana, że teraz, gdy do rąk polskich czytelników trafiła „Tajemnica zaginionej ślicznotki”, szeregi wielbicieli Mendozy zasili grupa nowych fanów. Aczkolwiek…
Już taka ze mnie marudna osoba, że zawsze wymyślę jakieś „ale”, „aczkolwiek”, „jednakże”.  Zacznijmy jednak od tego co dobre.
„Tajemnica zaginionej ślicznotki” została przez autora podzielona na dwie części. I nie jest to zabieg  czysto formalny.  Podział byłyby wyczuwalny nawet wtedy, gdyby stosowne numerki nie pojawiły się w druku. Posunęłabym się wręcz  do stwierdzenia, że to dwa dzieła w jednym. Są jak rodzeństwo –podobne do siebie, o wspólnych korzeniach,  a jednak różne. Każda z nich ma własny, nieco odmienny charakter i inny cel .
Część pierwsza  skrzy się humorem. Absurdalnym i totalnie odjechanym, balansującym niebezpiecznie na granicy  groteski, ale nigdy nie przekraczającym granicy dobrego smaku. Autor nie boi się jazdy po bandzie: bohaterowie, ich przygody, ba!, nawet język, są przerysowane do granic wytrzymałości. Trochę tak, jakby skrzyżować wczesne powieści Joanny Chmielewskiej z filmami Pedro Almodovara i doprawić szczyptą Monty Pytona. Całość czyta się z uśmiechem przyklejonym do twarzy. Wyśmienita odtrutka na melancholię szarych, jesiennych dni.
W warstwie fabularnej „Tajemnica zaginionej ślicznotki” to kryminał.  Nie chcę zdradzać szczegółów, powiem jedynie, że nasz bohater zostaje perfidnie wrobiony w morderstwo, którego nie popełnił. Ma tylko jedno wyjście  -  musi na własną rękę przeprowadzić śledztwo by dowieść swej niewinności i uratować skórę. Akcja jest wartka, pełna zaskakujących zwrotów i nieprawdopodobnych przygód. Z każdą kolejną stroną intryga się komplikuje, robi się coraz bardziej zwariowana i zaskakująca.
Równie przerysowane i odjechane są postacie i to nie tylko te główne, lecz także drugo i trzecioplanowe. Wśród nich prym wiedzie pomagający bohaterowi w śledztwie  transwestyta występujący jako panna Westinghouse. Na uwagę zasługują również pozostali: chociażby Cecilia, zrezygnowana właścielka restauracji „Casa Cecilia kuchnia riojańska”, czy pracujący dla niej jako kuchcik pan Laramendi. Perełek nie brak też wśród postaci epizodycznych. Mnie najbardziej urzekł  Ramiro – kierowca autobusu pracujący w „sektorze turystyki religijnej”.
Powiedzmy to otwarcie: tak naprawdę „Tajemnica zaginionej ślicznotki” to nie powieść kryminalna, ale satyra lub wręcz parodia gatunku.  Nie przeszkadza to jednak śledzić z zapartym tchem  poczynań mistrza grzebienia i z narastająca niecierpliwością  czekać na przebłysk geniuszu, chwilę natchnienia, która pozwoli naszemu bohaterowi rozwikłać tajemnicę. I tu, niestety, spotyka czytelnika (a przynajmniej mnie) spore rozczarowanie. Czyli  owo wspomniane na początku „aczkolwiek”. Mam kłopot z zaakceptowaniem rozwiązania zaproponowanego przez Mendozę.  Tym, co mnie w kryminałach najbardziej fascynuje, jest  nie tyle  rozwiązanie zagadki, co obserwowanie drogi do celu. Lubię śledzić jak detektyw oddziela ziarno od plew, widzieć, jak z chaosu wyłania się prawda. Tymczasem u Mendozy tego nie uświadczysz. Mamy mnóstwo bezładnej – choć trzeba przyznać że  zabawnej i przeuroczej  - bieganiny, a potem, Deux ex machina, pojawia się odpowiedź, podana detektywowi niemalże na tacy.
W tym miejscu kończy się część pierwsza, a zaczyna druga.  Znacznie spokojniejsza. Tempo siada, humor gdzieś się ulatnia ustępując miejsca refleksji nad kondycją współczesnego społeczeństwa. Sporo jest też mniej lub bardziej jawnych aluzji politycznych (przy czym odnoszę wrażenie, że część z nich jest zrozumiała wyłącznie dla czytelnika hiszpańskiego, a przynajmniej bardzo dobrze obeznanego z najnowszą historią Hiszpanii). I tu natknęłam się na spory problem. (Jest to drugie „aczkolwiek”). Mój umysł, nastrojony  na brodzenie w oparach absurdu, nie od razu odnalazł się w melancholijno-refleksyjnej  poetyce części drugiej. 
Ale to nie jedyna różnica. W części drugiej  zmienia się także rozłożenie akcentów, nasza uwaga nie ogniskuje się już na głównej postaci. Bo choć damski fryzjer nie znika z kart powieści, to jednak prawdziwym bohaterem staje się Barcelona. Miasto magiczne, pełne urokliwych uliczek, przytulnych kawiarenek, sklepów i sklepików. Barcelona, taka jaka była i taka, jaką się stała. Barcelona ulegająca ciągłym zmianom – nie koniecznie na lepsze.
Choć „Tajemnica zaginionej ślicznotki” nieco mnie zawiodła, to mimo wszystko, mimo lekkiego marudzenia i wymiennych przed chwilą „aczkolwiek”, uważam ją za pozycję godną polecenia. Poprzednie książki Mendozy ustawiły poprzeczkę tak wysoko, że nawet pozycja nieco słabsza i tak reprezentuje niezwykle wysoki poziom.

wtorek, 26 lipca 2016

HOTEL ZŁAMANYCH SERC

CZASEM TRZEBA ZACZĄĆ OD NOWA


Tytuł: „Hotel Złamanych Serc”
Autor: Deborah Moggach
Tłumacz: Aleksandra Górska
Wydawca: Rebis 2016
Stron: 352
Bywa tak, że w życiu coś się nie układa. Bywa, że nie układa się absolutnie nic. Czasem jest jeszcze gorzej, wszystko się wali, a zamiast zbawczej kawalerii dziarsko galopującej przy wtórze trąbki na ratunek, nadciąga jedynie totalna katastrofa: rozpada się wieloletni związek, przez firmę przechodzi fala zwolnień, dziura w budżecie domowym jest wielka niczym lej po bombie i co gorsza cały czas się powiększa. Jednym słowem –  nieoczekiwanie odkrywamy, że nasze dotychczasowe życie legło w gruzach. Trzeba coś z tym zrobić. Trzeba zacząć wszystko od początku. To trudne, bardzo trudne, bez względu na to, czy należy się do grupy wiekowej 30+, 40+, 50+ czy jeszcze starszej.
W takiej właśnie niełatwej sytuacji znaleźli się bohaterowie nowej książki Deborah Moggach „Hotel Złamanych Serc”. Wskutek przeróżnych życiowych perturbacji – zawinionych lub nie – stanęli na życiowym rozdrożu. Na kolejnych stronach powieści poznajemy całą plejadę nieudaczników. Każdy z nich ma swoją historię. Łączy ich jedno – postanowili odwiedzić dom noclegowy prowadzony przez innego życiowego rozbitka, byłego aktora Buffiego. Tutaj ich losy na chwilę się splatają, lecz jest to związek dość luźny. Prawdę mówiąc, „Hotel Złamanych Serc” przypomina raczej zbiór lekko powiązanych opowiadań niż klasyczną powieść. Związki między poszczególnymi wątkami są na tyle luźne, że na dobrą sprawę każdą z postaci można by bez większej szkody dla całości usunąć. Nawet głównego bohatera, Buffiego, można bez trudu podmienić na kogoś zupełnie innego, byleby tylko ostał się hotel, który – niczym mocny szew – spaja w całość ten barwny patchwork.
Taka formuła jest bardzo elastyczna, pozwala swobodnie łączyć w całość wiele oderwanych pomysłów, wplatać anegdotki i dowcipy, lecz wiąże się z nią także określone ryzyko: bardzo trudno jest wymyślić kilkanaście historii, które byłyby dla czytelnika równie interesujące. Niestety, autorka wpadła w tę pułapkę. Część opowieści jest naprawdę wciągająca i zabawna, inne ma się ochotę co najwyżej przebiec wzrokiem bez wnikania w szczegóły.
„Hotel Złamanych Serc” obrazowo można by przedstawić jako literacki odpowiednik operetki. Przez scenę przewija się galeria barwnych postaci, każda z nich ma swoje pięć minut, zabawia przez chwilę publiczność ucieszną kwestią  i znika, ustępując miejsca wykonawcy kolejnego numeru. Atmosfera cały czas jest radosna, bo choć każda opowieść zaczyna się od jakiegoś niepowodzenia, to nie budzi ono w nas smutku, a co najwyżej gorzko-słodki uśmiech i aprobujące potakiwanie głową. Cały czas czujemy, że to tylko na niby, że nikt tak naprawdę nie cierpi, że za chwilę wszystkie kłopoty znikną, nieporozumienia zostaną rozwiązane, rozkwitnie kolejny romans, a bohaterowie będą żyli długo i szczęśliwie, co najwyżej  z łezką nostalgii w oku wspominając minione perypetie.
Sceny zmieniają się szybko niczym w kalejdoskopie, krótkie rozdziały przerzucają czytelnika od jednej historii do drugiej, nie pozostawiając czasu na głębszą refleksję. Każda kolejna opowieść wypiera ze świadomości czytelnika poprzednią. Żaden z bohaterów nie wybija się na pierwszy plan, żaden nie jest jakoś specjalnie faworyzowany.
Całość nasycona jest ogromną ilością charakterystycznego dla Moggach humoru. Nie jest to druzgocąca satyra, a jedynie ciepła, pełna życzliwości kpina. Autorka podśmiewa się ze swoich bohaterów, pokazuje ich w krzywym zwierciadle, przerysowuje ich wady, dziwactwa i śmiesznostki, ale mimo to cały czas wiemy, że ich lubi. Sięgając po „Hotel Złamanych Serc”, nie oczekuj, drogi Potencjalny Czytelniku, tego rodzaju dowcipu, który powoduje nieopanowane parkosyzmy śmiechu albo nieprzerwany rechot. Lektura wywoła co najwyżej delikatny, dobroduszny uśmiech, ale gdy już zagości on na twej twarzy, nie zniknie do ostatniego zdania.
W „Hotelu Złamanych Serc” nie należy doszukiwać się ani ukrytej filozoficznej głębi, ani analizy psychologicznej, ani uniwersalnych prawd o życiu, bo i nie o to chodzi. Siła powieści tkwi w ogromnej dozie optymizmu i pozytywnego myślenia. Lektura niezbyt ambitna, aczkolwiek przyjemna – w sam raz na leniwy, deszczowy, wakacyjny dzień. Świetnie komponuje się z kawą i kawałkiem owocowego ciasta.
 „Hotel Złamanych Serc” przeczytałam bez bólu, ale i bez specjalnego zachwytu. Odniosłam wrażenie, że jest powieścią nieco wtórną, próbą odtworzenia nastroju, który zagwarantował sukces „Hotelu Marigold” , a taka sztuczka bardzo rzadko się udaje. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.

sobota, 7 maja 2016

WSZYSTKIE STWORZENIA DUŻE I MAŁE

O UROKACH PROSTEGO ŻYCIA


Tytuł: Jeśli tylko potrafiłby mówić
Tytuł oryginału: If Only They Could Talk
Autor: James Herriot
Tłumacz: Irena Doleżal-Nowick, Zbigniew A. Królicki
Wydawca: Wydawnictwo Literackie
Data wydania: 2015
Liczba stron: 284
ISBN: 978-83-08-05493-2

Dziś kilka słów o klasyku gatunku, czyli książce „Jeśli tylko potrafiłby mówić” pióra Jamesa Herriota, książce która swą prostotą i bezpretensjonalnością urzekła mnie od pierwszego akapitu. Pozycja to niezbyt długa, nic więc dziwnego, że przeczytałam ją jednym tchem, z uśmiechem niczym banan przyklejonym do twarzy.
Jeśli tylko potrafiłby mówić” to zbiór opowiadań opisujących rok z życia młodego weterynarza na angielskiej prowincji  pod koniec lat 30. ubiegłego wieku.
Pierwszoosobowa narracja, poprowadzona bardzo prostym językiem sprawia, że nieskomplikowane historyjki nabierają dodatkowego realizmu. Podczas lektury czułam się jakby odwiedził mnie dawno niewidziany kuzyn  i zabawiał opowieściami  o życiu na wsi. Opowieściami nieco wyidealizowanymi – mamy w końcu  do czynienia z tekstem humorystycznym – ale bardzo zajmującymi. Dowcipy nie są może specjalnie wyszukane, trudno dopatrzeć się  w nich wyrafinowania czy subtelnej artystycznej kreacji, ale co z tego jeśli bawią i pozwalają na chwilę zapomnieć o codzienności.  Historia o brawurowej ucieczce świń, czy wyjątkowo wrednej kobyle są jakby żywcem wyjęte z lekkiej, niezobowiązującej pogawędki podczas niedzielnego obiadu.
Lektura opowiadań Herriota to podróż do świata, którego nie ma, do świata przypominającego  nieco serial familijny: wszystkie przygody kończą się dobrze, nawet źli bohaterowie nie są tak naprawdę źli – raczej zabawni, ludzie wokół są życzliwi, a przyroda piękna.
Mogłabym przyczepić się do tego czy owego, ale tego nie zrobię, bo „Jeśli tylko potrafiłby mówić” to już klasyk, którego po prostu trzeba znać. Na szczęście, w przeciwieństwie do wielu lektur obowiązkowych, ta ani przez chwilę nie nudzi!

poniedziałek, 14 marca 2016

KRÓLOWA NIEMIECKIEGO KRYMINAŁU

SPOTKANIE DRUGIE


Tytuł: Drugie dziecko
Tytuł oryginału: Das andere Kind
Autor: Charlotte Link
Tłumacz: Dariusz Guzik
Wydawca: Sonia Draga
Data wydania: 19-10-2011
Liczba stron: 520
ISBN: 978-83-7508-383-5 

Dziwny zbieg okoliczności sprawił, że „Drugie dziecko” Charlotte Link to moje drugie spotkanie z twórczością tej autorki.  Taka niezamierzona i niezbyt wyszukana gra słów. Od razu powiem, że spotkanie tak samo satysfakcjonujące jak pierwsze. Chwilę trwało nim się do lektury zabrałam wystraszona nieco wieloma niepochlebnymi ocenami, na które natknęłam się w sieci. Z drugiej strony, było też sporo opinii pozytywnych, a nawet entuzjastycznych. Skąd taka różnorodność odczuć (poza oczywistą różnorodnością gustów)? Myślę, że wiem.

Książki Charlotte Link umieszczono w  szufladce „kryminał”. Można więc założyć, że w pierwszej kolejności sięgają po nie miłośnicy powieści detektywistycznej i sensacyjnej. Tymczasem w „Drugim dziecku” autorka potraktowała wątek kryminalny raczej pretekstowo, koncentrując się na aspekcie obyczajowym.
  
Na książkę Link składają się dwie, przedstawiane naprzemiennie historie – toczące się współcześnie śledztwo i  opowieść  sprzed wielu lat. Historie, początkowo pozornie niezależnie, z czasem coraz mocniej się splatają, by w końcu połączyć się w nierozerwalną całość.  Bohaterowie, a wraz z nimi czytelnik, przekonują się, że nie ma ucieczki od własnej przeszłości, że dawne niegodziwości potrafią kłaść się długim, złowieszczym cieniem na nasze życie, niszcząc zarówno winnych, jak i ich najbliższych.

Autorkę, bardziej niż zagadka kryminalna, interesuje budowanie postaci, opisywanie relacji między nimi, analiza wzajemnych powiązań  i uzależnień.  Z zegarmistrzowską precyzją pokazuje, jak tłumione przez lata emocje niszczą ludzi prowadząc do nieszczęścia. 

Na kartach książki nie znajdziemy supermana. Postaci, które poznajemy podczas lektury „Drugiego dziecka”  są zwykłymi ludźmi, choć niektórym z nich przyszło stawić czoła niezwykłym okolicznościom. Tyle tylko, że wcale nie okazali się bohaterami. W godzinie próby wyszło z nich to co najgorsze: tchórzostwo, egoizm, konformizm, zakłamanie. Dlatego dość trudno ich polubić, choć niewątpliwie budzą litość. Nie są wszak ludźmi z gruntu złymi, po prostu poddano ich zbyt trudnej próbie,  której nie podołali.

Prowadząca śledztwo ambitna i mocno zdesperowana komisarz Valerie Almond także nie jest ani geniuszem, ani herosem. Więcej w niej uporu i determinacji niż przemyślności. Nie licz więc, czytelniku, ani na błyskotliwe śledztwo, ani na mrożące krew żyłach sensacyjne przygody.

Jeśli dodać do tego charakterystyczne dla prozy Charlotte Link, nieśpieszne, wręcz rozwleczone tempo, nietrudno odgadnąć skąd zawód wśród części czytelników (a tym samym i niskie oceny). To po prostu kolejna pozycja, która trafiła nie do tych adresatów, do których powinna. „Drugie dziecko” to powieść, która z pewnością spodoba się miłośnikom ciężkiej, mrocznej, socjologicznej prozy. Osobom szukającym tego rodzaju książek serdecznie „Drugie dziecko” polecam.


środa, 13 stycznia 2016

POSKROMIENIE KRÓLOWEJ

O POŻYTKACH PŁYNĄCYCH ZE SPÓŹNIENIA SAMOLOTU


Tytuł: The Taming of The Queen
Autor: Philippa Gregory
Wydawca: Simon & Schuster
Data wydania: 2015
Liczba stron: 438
ISBN: 978-1-47113-298-8

Każdy, kto miał (nie)przyjemność przemieszczania się z miejsca na miejsce samolotem wie, że podróż składa się zazwyczaj z długich okresów oczekiwania i krótkich okresów przelotów.  Znudzony i zblazowany podróżny włóczy się po lotnisku niczym zbłąkany pies, z desperacją zaglądając do kolejnych sklepów. A sprzedawcy zacierają ręce. Wiadomo, prędzej czy później taki desperat coś kupi. Cóż, okazałam się pod tym względem mało oryginalna. Uległam pokusie, tym bardziej, że na półce czyhała nowość jednej z mych ulubionych autorek – Philippy Gregory.  I tak oto drogą kupna (nie chcecie wiedzieć ile mnie ta przyjemność kosztowała!) nabyłam powieść „The Taming of The Queen”, czyli „Poskromienie królowej”. Tytuł polski jest oczywiście roboczy – nie mam pojęcia na jakie tłumaczenie zdecyduje się polski wydawca, jestem jednak dobrej myśli, bo na wydaniach Książnicy (to oni konsekwentnie od kilku lat wydają prozę Gregory) nigdy się nie zawiodłam.
A teraz do rzeczy. „The Taming of The Queen” to powieść  z cyklu tudorowskiego, opowiadająca o ostatniej żonie Henryka VIII, Katarzynie Parr. Doprawdy interesujące, że tej kobiecie poświęcono tak mało uwagi w literaturze i filmie. Rozumiem, oczywiście, że w porównaniu z Anną Boleyn wypada blado, nie znaczy to jednak, że nie była postacią ciekawą. Pomyślcie tylko ile sprytu, wyczucia politycznego, nieustannej uwagi, ważenia każdego słowa, każdego ruchu trzeba było by przetrwać na dworze tyrana, jakim w ostatnich latach życia był Henryk VIII.  Na tym też koncentruje się autorka.  Na kobiecie, która potrafiła przeżyć w skrajnie nieprzyjaznym, pełnym pułapek świecie. Na zawiłościach dworskiej egzystencji, na meandrach życia ludzi z najbliższego otoczenia władcy. Co i rusz trafiamy na nowe intrygi, zmowy, formowanie się i rozpadanie sojuszy. Oglądamy przedziwny dworski kontredans, na czele którego stoi zmienny niczym marcowa pogoda król. Umiejętność przewidzenia skąd jutro zawieje wiatr, to sprawa życia śmierci. Dosłownie życia i śmierci. Uwielbiam takie opowieści. Muszę przyznać, że „knujstwa” i kulisy polityki interesują mnie znacznie bardziej niż wojny i bitwy, bez względu na to, czy chodzi o historię odległą czy współczesną.
Akcja  „The Taming of The Queen”  rozgrywa się na przestrzeni około czterech lat – od późnej wiosny roku 1543 do stycznia  1547, czyli od chwili oświadczyn  po dzień śmierci Henryka.  O tym, co było przedtem i co było potem dowiadujemy się  niewiele. Oczywiście, tego i owego można się domyśleć, to i owo powraca we wspomnieniach bohaterki, lecz jest tego niewiele.  I dobrze. Te cztery lata są tak przepełnione działaniem i emocjami, że treści jest aż nadto na jedną powieść. 
Choć twórczość Gregory zaliczana jest do kategorii „romans historyczny”, tym razem wątek miłosny jest dość szczątkowy.  Kobieta poślubiona odstręczającemu starcowi  - pod koniec życia Henryk był wszak chorobliwie otyły, a wrzód na nodze roztaczał odrażający odór – musi zdusić w sobie uczucie, które żywi do innego mężczyzny.  Obdarzona żywym umysłem, coraz więcej czasu poświęca księgom i dysputom teologicznym, pisze,  a nawet publikuje, czym niewątpliwie budzi podziw i szacunek czytelnika, choć, muszę przyznać, że dwa czy trzy razy, nieco przydługie rozważania nieco mnie znużyły.
Czym „The Taming of The Queen” wyróżnia się spośród pozostałych pozycji autorstwa Gregory? Prawdę mówiąc, niczym. Ma wszystkie wady i zalety poprzednich książek tej pisarki. Ten, kto lubi twórczość Philippy Gregory z pewnością się nie zawiedzie, a kto jej nie lubi, raczej nie zmieni zdania dzięki tej powieści.

Post Scriptum
Na blogu pisałam wcześniej o pewniej, dość nietypowej powieści Gregory. Zainteresowani mogą zajrzeć tutaj klik.

czwartek, 5 marca 2015

WCIĄGAJĄCA LEKTURA

POWIEŚĆ OPARTA NA NASTROJU

Żanna Słoniowska "Dom z witrażem" - okładka

Tytuł: Dom z witrażem
Autor: Żanna Słoniowska
Wydawca:  Znak
Data wydania: 2015-02-18
Stron:  260
ISBN: 978-83-240-2684-5

 „Dom z witrażem” jest niczym ciepły sweter – to lektura  idealna na długie, zimowe wieczory, deszczowe jesienne popołudnia i zimne dni przedwiośnia. Otula nas ciepłem nostalgii, pozwala zapomnieć o rzeczywistości i podążyć ulicami Lwowa, wspiąć się po schodach starej kamienicy, zajrzeć do ciasnego mieszkania, gdzie mieszkają obok siebie  Prababka, Babka, Mama i ona – autorka. Losy tych czterech kobiet, żyjących razem pod jednym dachem, kobiet, które jednocześnie kochają się i nienawidzą, splatają się w niełatwą, rzewną (ale nie ckliwą) historię. Historię o czym? Na to pytanie niełatwo odpowiedzieć, bo fabuła „Domu z witrażem” jest tylko pretekstowa.  Na dobrą sprawę fabuły nie ma wcale. Ale czy prawdziwe życie ma fabułę? Rodzimy się, umieramy, przeżywamy własne małe dramaty – dla nas najważniejsze, a dla świata zupełnie nieistotne, nie dbając przy tym o żadną fabułę. Pamięć jest niczym bezdenne pudło skrywające w swym wnętrzu przemieszane bez ładu i składu fotografie. Żyjemy, a obok nas dzieje się historia. Czasem obserwujemy ją patrząc z balkonu na uliczne walki, czasem dopada nas, raz pod postacią żandarmów wdzierających się nad ranem do mieszkania, innym razem jako kula snajpera trafiająca najbliższą nam osobę.

Książka Słoniowskiej jest niczym witraż w tytułowym domu. Autorka buduje opowieść z małych, porozrzucanych w czasie i przestrzeni kawałków. Z zakamarków pamięci wydostaje kolejne wspomnienia-szkiełka, czasem cofa się w przeszłość, czasem wybiega do przodu, kiedy indziej ucieka w bok snując rozbudowane dygresje i rozwijając poboczne wątki. Z tego pozornego chaosu wyłania się powoli spójna opowieść. Z każdym kolejnym kawałkiem widzimy coraz więcej, coraz wyraźniej. Opowieść nabiera barw.

Opowieść o szukaniu własnej tożsamości. W mieście, w którym od zawsze, niczym w tyglu, mieszkali obok siebie ludzie różnych narodowości: Rosjanie, Polacy, Ukraińcy, Żydzi, nie ma jednoznacznej odpowiedzi na pytanie „kim jestem”.  Nic dziwnego, że są tacy, którzy mówią po prostu „jestem narodowości lwowskiej”.

Opowieść o mieście, które można czytać niczym książkę, jeśli tylko zna się litery dziwacznego alfabetu, którym została napisana.

Opowieść o tęsknocie za wolnością. Za tą wielką – wolnością narodu i tą małą – wolnością osobistą. Za wolnością myśli, miłości, pragnień. I o dążeniu do niej, nawet jeśli trzeba zapłacić za nią najwyższą cenę.

Opowieść o nadziejach i marzeniach – tych niespełnionych i tych zrealizowanych. Tych, które odebrał nam los i tych, z których sami zrezygnowaliśmy.

Opowieść o więzach rodzinnych, czasem niszczących, czasem znienawidzonych, a jednak nadających jakąś ciągłość naszemu istnieniu. „Jesteśmy jak matrioszki, jedna siedzi w brzuchu drugiej, nie do końca wiadomo która w której, wiadomo tylko, która żyje, a która już nie, jesteśmy jak matrioszki przeszyte jednym strzałem na wylot […]” – pisze autorka.

Opowieść o miłości nie mająca w sobie nic z lukrowanego romansu. O miłości niosącej cierpienie, rozczarowanie, ból rozstania i odrzucenia.

Opowieść o otwarciu na sztukę, którą młodej kochance pokazuje dojrzały mężczyzna.

„Dom z witrażem” to rzecz, której nie wolno czytać szybko. Usiądź, czytelniku, w wygodnym fotelu, postaw obok filiżankę gorącej kawy lub aromatycznej herbaty i delektuj się niespieszną lekturą.

sobota, 31 stycznia 2015

INNY MANKELL

ŻYCIE PO WALLANDERZE


Okładka: Henning Mankell - "Wspomnienia brudnego anioła"
Tytuł: Wspomnienia brudnego anioła
Tytuł oryginału: Minnet av en smutsig ängel
Autor: Hennig Mankell
Tłumaczenie: Ewa Wojciechowska
Wydawca: W.A.B
Data wydania: 2014-10-22
Liczba stron: 352
ISBN: 978-83-280-1423-7

Dobrze, od razu się przyznam. Książkę tę kupiłam przez pomyłkę. Widząc na okładce nazwisko Mankell sprawdziłam tylko imię autora. Zgadzało się – Henning. Niewiele myśląc wrzuciłam książkę do koszyka nie zadając sobie nawet trudu przeczytania tekstu umieszczonego na ostatniej stronie, zwanego coraz częściej z angielska blurbem.
Przygotowana mentalnie na spotkanie z kolejnym skandynawskim kryminałem raźnie zabrałam się do lektury. Czytam, czytam, czytam, a im bardziej czytam, tym bardzie żadnego kryminału tam nie ma. Tak, moi drodzy, „Wspomnienia brudnego anioła” nie są kryminałem, nie są sensacją, ba!, nie mają nawet najwątlejszego wątku kryminalnego (nie wiem czemu, ale określenie „wątły wątek” wydaje mi się wielce ucieszne, toteż nie mam zamiaru z niego rezygnować, nawet jeśli oburzy to miłośników pięknego stylu).
Jeśli nie kryminał, to co? Czym są „Wspomnienia brudnego anioła”? Ku memu zdziwieniu książka okazała się powieścią obyczajową, umiejscowioną w początkach XX wieku. Opowiada o kilku latach z życia młodej Szwedki, którą los rzucił do miasta  Lourenço Marques położonego w portugalskiej kolonii w Afryce. Dziwnym splotem okoliczności nasza bohaterka zostaje właścicielką świetnie prosperującego burdelu. Swoją drogą autor zda się napawać słowem „burdel” i utyka je w tekście wszędzie tam, gdzie tylko się da – czy ma to sens, czy nie ma. Nie powiem, żeby mnie to jakoś szczególnie zbulwersowało czy zgorszyło. Nic z tych rzeczy – raczej rozbawiło. Jakbym widziała małego chłopca (w końcu w każdym z nas, aż do śmierci tkwi ukryte małe dziecko) z lubością powtarzającego „brzydkie słowo”, którego właśnie nauczył się od starszych kolegów na podwórku.
O czym mówią „Wspomnienia brudnego anioła”? Najprościej byłoby powiedzieć „o niczym”, w tym znaczeniu, że nie ma tam żadnej zagadki do rozwiązania, żadnej intrygi, żadnej historii przewodniej. Autor przedstawia nam przygotowaną z ogromnym rozmachem panoramę przełomu XIX i XX w. Wycieczkę rozpoczynamy w ubogiej szwedzkiej wsi, wraz z bohaterką trafiamy do domu bogatego kupca, odbywamy podróż statkiem handlowym by w końcu znaleźć się u wybrzeży Afryki, gdzie zatrzymamy się na dłużej. Konkretnie do końca powieści.
„Wspomnienia brudnego anioła” trudno nazwać rzeczą wciągającą. Sądzę, że niejeden czytelnik może nerwowo przewracać kartki mrucząc pod nosem „kiedy w końcu zacznie coś się dziać?”. Dla takich osób mam złą wiadomość – „dziać” nie zacznie się nic aż do ostatniej kropki. Bo nie o „dzianie się” w tej książce chodzi. Opowieść toczy się nieśpiesznie, niby leniwie rozwijana nić. W tekście nie znajdziemy wyraźnej głównej linii fabularnej, żadnej historii, na której niczym na kręgosłupie osadzone byłyby poszczególne sceny. Dostajemy jedynie obrazki z kolejnych dni z życia burdelmamy, będące tylko pretekstem do niezwykle realistycznego przedstawienia realiów kolonializmu w jego największym rozkwicie.
Nasza bohaterka nie bardzo potrafi odnaleźć swe miejsce, rozdarta między dwoma światami – zbuntowana przeciwko okrucieństwu białych, obca dla czarnych. Buntuje się przeciw temu co ją otacza, jest to jednak bunt tyleż rozpaczliwy, co nieskuteczny, nie przynoszący nikomu nic dobrego.
Powieść Mankella urzeka przede wszystkim specyficznym, skandynawskim klimatem. Zabawne to, wszak rzecz dzieje się na Czarnym Lądzie. I tylko szkoda, że momentami zaangażowanie polityczne bierze górę na jakością literacką. Niestety, tu i ówdzie zgrzyta nie pasująca do realistycznej powieści idealizacja, tak jakby pisarz chciał pokazać świat nie takim jakim go widzi, lecz takim jakim by go widzieć pragnął. Być może wynika to z silnego, osobistego związku Mankella z Afryką. Autor wielokrotnie podróżował na Czarny Ląd, by w końcu na stałe związać się z teatrem Avenida w stolicy Mozambiku - Maputo. Ale to już całkiem inna historia.

czwartek, 22 stycznia 2015

PO PROSTU SOŃKA

Rewelacja! 


Okładka: Ignacy Karpowicz - "Sońka"
Tytuł: Sońka
Autor: Ignacy Karpowicz
WydawcaWydawnictwo Dolnośląskie
Data wydania2014-05-22 
Liczba stron: 208
ISBN:  978-83-0805-353-9

O książce tej chciałam napisać już kilka miesięcy temu, gdy tylko ją przeczytałam. Niestety, w tym samym czasie wybuchła afera, w wyniku której autor trafił na łamy brukowców i na plotkarskie portale. Postanowiłam poczekać, aż gwar ucichnie, emocje ostygną, a o "Sońce" można będzie pisać jak o każdej innej powieści, bez narażania się na podejrzenia, że chcę sobie zwiększyć liczbę czytelników bloga "podpinając" się pod głośny skandal. Prawdę mówiąc, nie dla takich czytelników stukam w klawisze.
Tyle tytułem wstępu. A teraz kilka słów powieści Karpowicza. Powiem wprost - jestem zaszokowana, oczarowana, wbita w glebę. 


Mała, aczkolwiek pięknie wydana, książka. Powiedzmy szczerze "cieniutka" - 208 stron to jak na dzisiejsze czasy  doprawdy niewiele, szczególnie, że i czcionka duża, i interlinia podwójna (jeśli nie większa), i marginesy takie, że ho! ho!  Gdyby uczciwie policzyć znaki pewnie wyszłoby nam, że "Sońka" to właściwie nieco takie dłuższe opowiadanie.


Autor zabiera nas w podróż do świata, który umiera. Właściwie już go nie ma - do wsi na Podlasiu, gdzie niczym relikt dawnej epoki żyje stara Sońka. U schyłku życia Sońka spotyka Igora - młodego reżysera z Warszawy. Wraz z Igorem słuchamy słodko-gorzkiej opowieści o życiu, które czasem było dobre, czasem złe, w którym wiele było smutku, ale trafiały się i drobne radości. Opowieść to rzewna, wzruszająca, wciągająca, ale nie przekraczająca subtelnej granicy oddzielającej prawdziwe, głębokie wzruszenie od taniego sentymentalizmu. Tu i ówdzie, niczym perełki poblaskują okruchy bardzo inteligentnego humoru. Takiego, co to może i nie wywoła salwy śmiechu, ale sprawi, że na twarzy na chwilę pojawi się uśmiech.



Sońka i Igor reprezentują dwa różne światy. Ona - ten odchodzący, powolny, pełen starych, dobrze znanych zasad i prostych wartości, on - nowy, zmienny, wypełniony walką o karierę. Sońka przyjmuje życie takim jakie jest, Igor ze wszystkiego pragnie wyciągać korzyści. Nawet słuchając swoistej spowiedzi starej kobiety widzi nie obraz samotności i smutku lecz potencjalny materiał na kolejny głośny spektakl.

Urzeka także forma powieści. W dzisiejszych czasach, gdzie plagą jest nadmierne przegadanie i ,,lanie wody" jest ,,Sońka" chwalebnym wyjątkiem. Tu każde zdanie, co ja mówię!, każde słowo jest potrzebne. Rzecz zarówno pod względem formalnym jak i fabularnym wyważona znakomicie - nie ma nic zbędnego, a jednocześnie niczego nie brakuje. To po prostu trzeba przeczytać! Dawno lektura nie sprawiła mi takiej przyjemności. Dwa wieczory spędzone z ,,Sońką" należą do najbardziej udanych chwil w moim czytelniczym życiu. 

czwartek, 17 lipca 2014

W TELEGRAFICZNYM SKRÓCIE

REMANENTY NA KONIEC PÓŁROCZA


Z pewny opóźnieniem postanowiłam podsumować pierwsze półrocze tego roku. Nazbierało się sporo przeczytanych książek, o których bardzo chciałaby wspomnieć, a które nie zainspirowały mnie na tyle, by każdej poświęcić oddzielny post. Postanowiłam więc zebrać w jednym miejscu opinie o „pominiętych” lekturach i podzielić się wrażeniami z czytelnikami mojego bloga.

Audrey Niffenegger
Żona podróżnika w czasie


Książką, dzięki której nawet najzagorzalsi przeciwnicy romansów będą zmuszeni przyznać, że odwieczną historię o uczuciu, rozdzieleniu i oczekiwaniu, można opowiedzieć w nowy, fascynujący sposób. Powieść  wciąga świeżością, niebanalną formą, nietypowym ujęciem tematu i przeogromną wyobraźnią autorki. Po przeczytaniu „Żony podróżnika w czasie” nigdy już nie powiesz, że romans jako gatunek wyczerpał swe możliwości. Jak widać przez autorami wiele jeszcze niezbadanych ścieżek – trzeba je tylko odkryć i nie bać się podążyć szlakiem oddalonym od bezpiecznego gościńca stereotypów. Gorąco polecam, zarówno miłośnikom science-fiction jak i zwolennikom książek o miłości.

 
Jennifer Worth
Zawołajcie położną

 
Choć książka klasyfikowana jest jako powieść (na jej podstawie BBC nakręciła popularny serial), to poleciłabym ją przede wszystkim miłośnikom literatury faktu. „Zawołajcie położną” to beletryzowany dokument, oparty na wspomnieniach brytyjskiej położnej. Pozycji tej można by wiele zarzucić – błędy kompozycyjne, niedoskonałości formalne, powtórzenia, tendencyjny nieco dobór epizodów, ale wszystko to jest nieistotne wobec bijącego z każdej strony, ba!, z każdego słowa realizmu i szczerości. Razem z bohaterką poznajemy losy mieszkańców powojennego East Endu. Autorce udaje się sztuka niełatwa – czytelnik autentycznie angażuje się w opisane wydarzeniami, przeżywa radości i smutki bohaterów, niecierpliwie czeka „co będzie dalej”. Autorce udało się też uniknąć, jakże częstego w prozie poruszającej problemy społeczne, dydaktyzmu. Ona do niczego nas nie przekonuje, nie narzuca swojego zdania. Opisuje tylko fakty, a wyciągnięcie wniosków pozostawia nam.

Kevin Mitnik, William
Simon
Duch w sieci


Kolejna książka autorstwa hackera wszech czasów. Tę notkę można by właściwie zatytułować „dlaczego nie lubię Kevina Mitnika”. Oczywiście, trochę mu zazdroszczę – z czysto zawodowego punktu widzenia, chciałabym posiadać jego wiedzę i „dryg” do rozwiązywania problemów informatycznych, ale… Dla nikogo nie jest tajemnicą (wiemy to z poprzednich pozycji, które wyszły spod pióra Mitnika), że znaczna część jego sukcesów opiera się nie na wiedzy, a na socjotechnice, czyli, powiedzmy to otwarcie, na oszustwie. Wiem, wiem, zaraz z pewnością odezwą się głosy, że ofiary Mitnika są same sobie winne, że wykazały się naiwnością, albo wręcz głupotą. W zasadzie tak, ale (znowu „ale”, ten akapit będzie się składał z samych „ale”)… łatwowierność jest cechą ludzi uczciwych. Kto sam nie kłamie, nie boi się oszustwa. Ci ludzie po prostu chcieli być pomocni. Po „przygodzie” z Mitnikiem tacy już nie będą. To przez niego i jemu podobnych, wokół coraz więcej jest podejrzliwych buców, którzy za nic na świecie nie uwierzą drugiej osobie.
Wracając jednak do książki. Zamiast obiecywanej przez wydawcę sensacji, dostajemy kilkaset stron użalania się nad samym sobą. Opowieść jest o tym, jak to wstrętny system niesłusznie ukarał biednego Kevina. Doprawdyż, cóż za niesprawiedliwość, że za całą serię oszustw trafił za kratki. Wcale nie na tak znowu długo. Jeśli Mitnik jest mistrzem socjotechniki, to tym razem poniósł klęskę. Nie kupiłam opowieści o biednym, pokrzywdzonym chłopcu. Opowieść Mitnika to historia cynicznego oszusta, któremu w końcu powinęła się noga. Potem spadł na cztery łapy, niestety. Wiem, jestem wredna, ale na starość tak mi się porobiło, że lubię gdy sprawiedliwość zwycięża.



J.M Dillard
Rebelia 

Będzie krótko. Fabularyzowana wersja jednego z kinowych odcinków Star Treka. Bardzo wierna scenariuszowi, ale dość płytka. To co w filmie aktorzy mogli dowiedzieć mimiką, gestem, intonacją, tutaj umknęło. Pozycja głównie dla fanów Star Treka.
Aha, na uwagę zasługuje bardzo dobre tłumaczenie Pauliny Braiter.

 



Robert Henlein
Obcy w obcym kraju



Szczerze mówiąc nie pojmuję fenomenu tej książki. Być może należało przeczytać ją 40 lat temu, gdy ideologia hippisowska święciła triumfy, a może jestem za stara? Cynizm polityków nie jest dla mnie odkryciem, a słynne "make love not war" co najwyżej nieco rozczula. Równie rozczulająca jest warstwa „skandalizująca” – to co budziło gorące emocje w okresie tuż przed rewolucją seksualną, obecnie, w dobie Interetu, gdzie nawet gładź szpachlową reklamują gołe pannice, może co najwyżej urzec pewną staroświeckością.  Do tego powieść jest mocno technicznie "przefajnowana". Ostatnia cześć książki - jak rozumiem zawierająca przesłanie - jest przegadana do bólu. Przekopywałam się przez nią niczym przez złoża mułu. Odniosłam wrażenie, że od pewnego momentu Autor przestał panować nad dziełem.
Najlepiej ujął to  Floyd C. Gale pisząc o książce tak: "Heinlein has bitten off too large a chewing portion." (Hainlein ugryzł zacznie więcej, niż był w stanie przeżuć).
Pozycja warta uwagi głównie z punktu widzenia poznawczego (szczególnie dla osób zainteresowanych historią literatury popularnej), ale współczesnego czytelnika raczej nie porwie. Choć, oczywiście, mogę się mylić.

Philippa Gregory
Biała księżniczka

W blurbie czytamy „Przejmująca historia Elżbiety York, żony pierwszego Tudora na tronie Anglii i matki Henryka VIII”. Tylko że ja nic przejmującego w tej powieści nie dostrzegam. W książce historycznej trudno jest zadziwić czytelnika rozwojem wypadków. Wszyscy wiemy, jak się skończyła Wojna Dwóch Róż, kto wygrał, a kto stracił głowę. Siłą pisarstwa Philippy Gregory były, przynajmniej dla mnie, wyraziste postaci. Autorka potrafiła zawsze stworzyć atrakcyjne bohaterki, wobec których czytelnik nie mógł pozostać obojętny – mogliśmy je kochać, albo nienawidzić, zawsze jednak budziły silne emocje. Tymczasem Elżbieta York – przynajmniej ta, którą poznajemy na kartach powieści Gregory – jest idealnie nijaka. Snuje się z kąta w kąt i obserwuje wydarzenia beznamiętnie, jakby patrzyła jak trawa rośnie albo farba schnie na ścianie. A przecież żyła w niezwykle burzliwych czasach, a jej historia (ta prawdziwa) jest doprawdy fascynująca. Zdecydowanie najsłabsza powieść Philippy Gregory jaką dane mi było czytać. Być może autorka powiedziała już wszystko, co miała do powiedzenia o tym okresie historii? Może zamiast bezwładnie unosić się na fali sukcesu poprzednich książek, powinna poszukać nowego, świeżego tematu?


Statystyki, katalog stron www, dobre i ciekawe strony internetowe