wtorek, 24 października 2017

MORDERCY

JAK TO SIĘ STAŁO


Tytuł: „Mordercy”
Autor: W.E.B. Griffin 
Tłumacz: Ewa Wojtczak 
Wydawca: Zysk  S-ka 2017 
Stron: 672 

Do dziś nie wiem, jak to się stało, że przegapiłam cykl Odznaka honoru. Myślę, że stałam się ofiarą wydawniczej klęski urodzaju. Tyle się teraz książek wydaje, że przeciętnemu zjadaczowi chleba, nawet śledzącemu rynek księgarski, trudno jest ogarnąć sytuację. Co gorsza, mam wrażenie, że zaczyna obowiązywać swoista mutacja prawa Kopernika-Greshama  „zła książka wypiera dobrą”. I rzeczywiście, od pewnego czasu zauważam, że w natłoku wszelkiego rodzaju chłamu zalegającego księgarnie umykają mi pozycje naprawdę wartościowe i godne uwagi. A cykl autorstwa W.E.B. Griffina na uwagę zasługuje z pewnością. Rozumiem, że przeoczyłam jeden czy nawet dwa tomy, ale pięć?! To się w głowie nie mieści.
Po książkę „Mordercy” sięgnęłam zupełnie przypadkowo. Ot, wybierając kolejną lekturę, nie zauważyłam, że to tom szósty. Było to błogosławione przeoczenie. Sięgnęłam, zaczęłam czytać, i wciągnęło mnie na całego. Kosztem zarwanej nocy nie spoczęłam, aż dotarłam do ostatniej, najostatniejszej strony. A gdy już doczytałam, rzuciłam się do komputera, zamówić poprzednie pięć tomów. Nie ukrywam, że z pierwszym nie było łatwo, bo nakład wyczerpany, ale dałam radę!
Zachwyty zachwytami, a do tej pory nie zająknęłam się nawet na temat tego, o jakiego typu literaturze mówimy, bo, prawdę mówiąc, mam drobny kłopot z dokładnym sklasyfikowaniem „Morderców”. Książka stanowi bowiem bardzo zgrabne połączenie kilku gatunków: kryminału, sensacji i powieści obyczajowej. Chyba w rzeczy samej użyte przez wydawcę określenie „dramat policyjny” najlepiej oddaje istotę rzeczy. Na ponad sześciuset pięćdziesięciu stronach śledzimy codzienne życie filadelfijskich policjantów. Zagadki kryminale rzucono na szerokie tło obyczajowe. Policjanci nie są tu ani geniuszami, ani supermenami – to zwykli ludzie, z krwi i kości, borykający się z przeciwnościami codziennej egzystencji. Mają różne problemy – duże i małe, ważne i nieważne. Jak to w życiu bywa. Podobnie jest z rozwiązywanymi przez nich zagadkami – czasem finał dochodzenia jest zaskakujący, czasem do bólu banalny. Nadaje to historii dużą dozę wiarygodności.
Jeśli już o wiarygodności mowa… Autentyzm to jeden z największych atutów książki, wyzierający z każdego detalu. Widać, że autor wie o czym pisze, zna obowiązujące procedury, rozumie zależności panujące w policji na wszystkich szczeblach władzy – od prostego stójkowego po burmistrza. Nie zanudza jednak czytelnika zbędnymi technikaliami. Napomina o nich jedynie przy okazji, jakby od niechcenia, traktując je jak oczywistą oczywistość. Wszak „koń jaki jest, każdy widzi”. Prawdę mówiąc, przez chwilę nawet podejrzewałam, że autor spędził jakiś czas, obserwując pracę komisariatu. Dopiero po chwili zorientowałam się, że to mało prawdopodobne. Akcja toczy się w latach 70. ubiegłego wieku, a Griffin przystąpił do tworzenia cyklu znacznie później, dopiero w latach 90. Nie czekał więc chyba dwadzieścia lat. Z drugiej strony, ktoś urodzony w roku 1929 ma tyle życiowych doświadczeń, że być może te nowsze musiały cierpliwie poczekać na swoją kolej. Kto wie?
Jeśli w „Mordercach” coś może budzić kontrowersje, to styl. Nie, nie! Nie jest to styl zły, ale z pewnością bardzo specyficzny. W.E.B. Griffin ma tendencję do bardzo szczegółowego opisywania postaci. I to nie tylko tych najważniejszych, ale także tych drugo- i trzecioplanowych, ba!, nawet epizodycznych, takich, które nie mają większego znaczenia dla opowiadanej historii. Do tego robi to w sposób bardzo skondensowany. W dwóch, trzech zdaniach umieszcza cały „rysopis” bohatera, okraszając go czasami garścią faktów z życiorysu postaci. Trzeba do tego przywyknąć i poniechać prób zapamiętywania wszystkich detali, bo inaczej łatwo jest zagubić się w natłoku informacji.
Zazwyczaj nie zwracam uwagi na opinie drukowane na okładce. Wiadomo, że są one dobierane tendencyjnie, w końcu mają stanowić zachętę do zakupu. Tym razem postanowiłam jednak podeprzeć się cytatem. „Cholernie dobra książka!” – napisał sam Tom Clancy. Krótko i na temat. Ja też tak uważam.
I jeszcze gwoli wyjaśnienia. Uważny czytelnik może zapytać: ale jak to tak, czytałaś od końca? To tak można? Można, bo „Mordercy” to zamknięta całość, aczkolwiek z otwartym zakończeniem. Jednak znacznie lepiej byłoby przeczytać wszystkie tomy po kolei, gdyż niektóre watki, szczególnie te dotyczące osobistego życia bohaterów, są prowadzone konsekwentnie przez wszystkie części.  Zachęcam gorąco do przeczytania całego cyklu, a „Morderców” w szczególności.

czwartek, 12 października 2017

MÓJ OJCIEC PABLO ESOBAR

NIEŁATWE JEST ŻYCIE GANGSTERA


Tytuł: „Mój ojciec Pablo Escobar”
Autor: Juan Pablo Escobra
Tłumacz:  Magdalena Olejnik
Wydawca: Znak i S-ka 2017
Stron: 492
ISBN: ‎978-83-5676-79-5

Do biografii pisanych przez członków rodzin sławnych ludzi, podobnie jak  do autobiografii, zwykle podchodzę z niejaką ostrożnością. Autorzy mają skłonność do popadania w skrajności: albo lukrują opowieść takim stekiem pochlebstw, że czytelnikowi aż się na mdłości zbiera, albo wręcz przeciwnie, na siłę szukają skandali, skandalików i sensacji. Zdecydowanie wolę prace przygotowane przez niezależnych badaczy, którym łatwiej zdobyć się na obiektywizm. Ku memu, jakże miłemu, zaskoczeniu, Juan Pablo Escobar nie wpadł w pułapkę subiektywizmu i napisał interesującą, wartą uwagi książkę o swoim ojcu, (nie)sławnym Pablo Escobarze.
Czy o własnych rodzicach można pisać obiektywnie? To z pewnością trudne. A gdy ojcem jest postać tak barwna jak Pablo Emilio Escobar Gaviria, sprawa komplikuje się jeszcze bardziej. Pamiętajmy, że w chwili śmierci ojca Juan był nastolatkiem. O wielu rzeczach nie wiedział, inne – jakby nie były okropne – uważał za normalne, bo po prostu nie znał innego życia. Poza tym, jak każde dziecko, nawet gdy zaczął dostrzegać wady ojca, nie przestał go kochać. Myślę, że każdy na jego miejscu przeżywałby podobny konflikt serca i rozumu.
Autor postanowił wybrnąć z sytuacji stawiając na szczerość i taktyka ta sprawdziła się w stu procentach. Co więcej, szczerość sprawia, że niedostatki tekstu niepostrzeżenie zamieniają się w zalety.
Jedną z takich wad-zalet jest styl powieści. Język jest bardzo prosty, wręcz lapidarny, a styl mocno chaotyczny, bałaganiarski, miejscami wręcz nieporadny. Jeden z rozdziałów - „Kaprysy” bardziej przypomina wstępny szkic niż ukończony fragment książki. W powieści, a nawet w książce popularno-naukowej, raziłoby to niemiłosiernie, natomiast tutaj nadaje opowieści niepowtarzalny charakter. Powiem więcej, ta zgrzebność dodaje książce autentyzmu. Czytając mam pewność, że tekst nie wyszedł spod pióra „ghost writera”. Juan Pablo miał do opowiedzenia historię o tym co widział i co przeżył. Przekazał wydarzenia tak jak umiał i jak zapamiętał.
Dość zaskakujący jest dobór faktów. Wypadki, którymi żył świat, mieszają się z nieistotnymi wspomnieniami dziecka. Muszę się przyznać, że te ostatnie sprawiły mi ogromną frajdę. W końcu, historię  narcos może opisać każdy badacz. Pewnie zrobiłby to rzetelniej i bardziej szczegółowo, ale o drobiazgach z życia Escobara – jego nawykach, drobnych słabościach i natręctwach -  możemy dowiedzieć się wyłącznie od bliskich narkotykowego barona. Ot, takie mało znaczące ciekawostki, które z pewnością niewiele wnoszą do historii świata, ale są po prostu zajmujące. (Szczególnej uwadze polecam anegdotkę o czarnych papugach).
Niezwykle interesujące są też opisy stosunków panujących wśród krewnych Escobara. W zbiorowej świadomości funkcjonuje, ukształtowany głównie przez literaturę i film, obraz solidarnej, trzymającej się razem rodziny mafijnej. „Mój ojciec Pablo Escobar” rozwiewa te złudzenia. Wedle słów Juana Pabla, wujkowie i ciotki okazali się równie groźni jak członkowie wrogich klanów. A wszystkich bije na głowę babcia Hermilda. Gdy o niej poczytałam, wszyscy moi niezbyt lubiani krewni (wszak każdy ma jakiegoś kuzyna, za którym niespecjalnie przepada) wydali mi się od razu znacznie milsi.
Jeśli w stylu Escobara coś razi, to nie prostota lecz nieco nadmierna egzaltacja. Autor na każdym kroku, do znudzenia, stara się odciąć od kryminalnej przeszłości ojca i podkreśla, jak kocha swoje nowe, uczciwe życie. Choć, z drugiej strony, można to zrozumieć. Z książki wynika, że często oskarżano zarówno jego jak i matkę o korzystanie z fortuny ojca oraz o propagowanie stylu życia narcos. A jak wiadomo, kto się gorącym sparzył, ten na zimne dmucha.
Poważniejsze zastrzeżenia budzi natomiast jakość polskiego wydania. W tłumaczeniu znalazłam kilka naprawdę żenujących błędów merytorycznych, wynikających wyłącznie z nieprawidłowości w przekładzie lub redakcji. Żeby nie być gołosłowną podam przykład. Oto na stronie 305, w opisie wydarzeń z 25 stycznia 1988 roku czytamy „…Hoyosa zabił ,Pininę’, oddając do niego jedenaście strzałów.” Natomiast na stronie 326 mamy „…14 czerwca ojcu zadano poważny cios – policja zabiła ,Pininę’, szefa militarnego organizacji”. Jeśli dorzucimy do tego fakt, że prokurator Carlos Mario Hoyos zginął 25 stycznia 1988 z rąk ludzi Escobara staja się jasne, że to nie Hoyos zabił „Pininę” tylko… „Pinina” zabił Hoyosa. Nie chcę się czepiać, ale to dość poważna różnica.
„Mój ojciec Pablo Escobar”, choć rzecz napisano bardzo rzetelnie, jest mimo wszystko pozycją, której bliżej do literatury plotkarskiej, niż do poważnej analizy fenomenu kolumbijskich  narcos. Na kartach książki nie znajdziesz zbyt wielu szczegółów funkcjonowania kartelu z Medellin, bo niby skąd miałby je znać kilkunastoletni chłopak. Dowiesz się za to wiele o człowieku, który wypowiedział wojnę całemu państwu. Takiej wiedzy nie znajdziesz w żadnym podręczniku. Polecam!

środa, 4 października 2017

Mindhunter

ŁOWCA UMYSŁÓW



m więcej człowiek czyta, tym bardziej wybredny się staje. Coraz częściej dochodzi do wniosku, że wszystko już było. Kolejne fabuły wydają mu się coraz bardziej miałkie i wtórne. Z drugiej strony okazuje się, że życie wciąż potrafi go zadziwić. 

Każdemu przynajmniej raz w życiu przytrafiło się coś tak dziwnego, iż opisane w książce lub pokazane w filmie spotkałoby się jedynie z niedowierzaniem i opinią, że autora czy scenarzystę tym razem za bardzo poniosła wyobraźnia. Sama przeżyłam kilka takich epizodów, chociaż nie jestem osobą o specjalnie fascynującej biografii. Cóż więc dopiero mówić o ludziach z niebanalnymi życiorysami! Do takich należy, bez dwóch zdań, John Douglas – który stał się pierwowzorem postaci Jacka Crawforda, agenta z filmów o Hannibalu Lecterze. Spisał on swoje wspomnienia w książce. Teraz, po lekturze mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że to jeden z tych przypadków, gdy życie okazuje się bardziej zaskakujące niż fikcja. 

Debiutujący na polskim rynku wydawniczym „Mindhunter” nie jest pozycją nową. Liczy sobie ponad ćwierć wieku – powstał w roku 1995. Pewnie nigdy byśmy go nie poznali, gdyby nie zapowiedziany na połowę października serial Netflixa. Czekając na film, warto przeczytać książkę, bo choć nie jest wolna od wad, to z pewnością godna uwagi. 

„Mindhunter” jest autobiografią. Zdanie to, choć wydaje się truizmem, w rzeczywistości bardzo dobrze określa tę pozycję, wskazując, czym ona jest, a czym nie jest. Trzeba powiedzieć jasno: to ani kryminał, ani opowieść o FBI. To historia o Johnie Douglasie. Można ewentualnie potraktować ją jako swoiste studium powstawania i rozwoju profilowania, z tym jednak zastrzeżeniem, że niekompletne i subiektywne (co bynajmniej nie znaczy, że nie jest ciekawa). 

Książkę dałoby się podzielić na trzy części. To podział umowny, wymyślony przeze mnie na potrzebę tego tekstu i niemający nic wspólnego z rozdziałami wyznaczonymi przez autora. Z drugiej jednak strony – bardzo wyraźny. 

Część pierwszą pozwolę sobie nazwać roboczo celebrycką. Nie znajdziemy w niej zbyt wiele wiadomości ani o profilowaniu, ani o seryjnych mordercach. Poznamy za to młode lata autora, dowiemy się, jak kształtowała się jego osobowość, jak stał się tym, kim jest. Myślę, że są to informacje skierowane głównie do Amerykanów. Za oceanem, gdzie kult celebrytów rozrósł się do absurdalnych rozmiarów, John Douglas był swego czasu prawdziwą gwiazdą. Naszego, rodzimego czytelnika jego burzliwa młodość, perypetie rodzinne i zdrowotne mogą, ale nie muszą zaciekawić. Dużo zależy od oczekiwań. Dla zainteresowanych osobowością najsłynniejszego bodaj profilera informacje te będą bez wątpienia ciekawe, jednak fanom historii kryminalistyki mogą wydać się zbędnym balastem. 

Z czasem Douglas znalazł swoją drogę zawodową, a historia jego życia nierozerwalnie splotła się z historią FBI oraz nauk behawioralnych. I tak oto płynnie przechodzimy do drugiej części, prezentującej, zgodnie z obietnicą zawartą w podtytule, „Tajemnice elitarnej jednostki FBI zajmującej się ściganiem seryjnych przestępców”. No, może „tajemnice” to za dużo powiedziane. Nie ma tutaj zbyt wielu „technicznych” sekretów ani informacji wydobytych z tajnych akt FBI. Większość (jeśli nie wszystkie) wiadomości można by z pewnością wydłubać z doniesień prasowych. Bo „Mindhunter” nie jest podręcznikiem profilowania, lecz opowieścią o powstawaniu i ewolucji behawioralnego aspektu kryminalistyki; o długiej drodze, jaką przeszli Douglas i jego koledzy: od wyśmiewanych, traktowanych z wyższością szarlatanów do pełnoprawnych, szanowanych specjalistów. 

W końcu część trzecia, najbardziej kontrowersyjna, w której autor prezentuje swoje poglądy na temat działania systemu penitencjarnego, resocjalizacji i zapobiegania seryjnym przestępstwom. Są to poglądy bardzo zdecydowane i, nie ma co ukrywać, zdecydowanie tradycjonalistyczne. Gdyby nie fakt, że książka powstała wiele lat temu, napisałabym, iż wpisuje się w bardzo czytelny ostatnimi czasy nurt radykalizacji postaw konserwatywnych. Ta wyrazistość przekonań z pewnością przysporzy Douglasowi tyluż zwolenników, co wrogów. 

Cały czas piszę o jednym autorze, choć książka ma ich dwóch. Drugim, nieco wstydliwie pomijanym, jest Mark Olshaker. Żywię poważne podejrzenia, graniczące z pewnością, iż Douglas opowiadał, a Olshaker nadawał jego opowieści formę literacką. Oczywiście mogę się mylić, dlatego podkreślam – jest to tylko mój domysł, nie zaś wiedza. Załóżmy jednak, że Douglas dał treść, a Olshaker nadał jej formę. Jak mu poszło? 

„Mindhunter” napisany jest bardzo topornym językiem. Zauważyłam, iż to dość typowe dla anglosaskiej literatury wspomnieniowej. Kiedyś ta jej cecha mnie irytowała, ale z czasem doszłam do wniosku, że stanowi celowy zabieg, mający dodać tekstowi autentyzmu. Wszak to, że ktoś jest specjalistą w swoim fachu nie znaczy, iż musi mieć pióro giętkie niczym Jane Austen. Zrozumiałam i zaakceptowałam. Znacznie trudniej mi zaakceptować układ informacji. Do tekstu wkradł się spory chaos, sporo tu nieoczekiwanych przeskoków, urwanych nagle wątków i powtórzeń. Nieco to denerwujące. 

Gdybym miała ocenić książkę Douglasa i Olshakera jednym zdaniem, napisałabym: „interesująca pod względem informacyjnym, ale szwankuje tu i ówdzie, jeśli idzie o formę”. 

Tytuł: Mindhunter. Tajemnice elitarnej jednostki FBI zajmującej się ściganiem seryjnych przestępców
Autor: John Douglas, Mark Olshaker
Tłumacz: Jacek Konieczny
Wydawca: Znak Literanova 2017
Stron: 430
ISBN: ‎978-83-240-3747-6

x

czwartek, 14 września 2017

WYMAZANE

Witkowski jak zwykle w formie


Tytuł: „Wymazane”
Autor: Michał Witkowski
Wydawca: Znak Literanova 2017
Stron: 304
ISBN: ‎978-83-240-4663-8

O Michale Witkowskim słyszeli nawet ci, którzy niespecjalnie interesują się literaturą. Na czym polega fenomen tego pisarza?  

Cóż, w dobie Internetu, gdy problemem jest nie tyle brak informacji, co jej nadmiar, trzeba umieć się sprzedać, wyróżnić z tłumu i, co najtrudniejsze, utrzymać zainteresowanie. A to Witkowski umie jak mało kto. Potrafi inteligentnie prowokować, intrygować, przyciągać uwagę. Media go pokochały. Nic więc dziwnego, że każda jego nowa książka jest wydarzeniem budzącym emocje na długo przed premierą. Krytycy i czytelnicy z niecierpliwością czekają na kolejne dzieło kontrowersyjnego pisarza. I oto mamy gorącą powieść  – „Wymazane”.  

Tym razem autor wziął pod lupę życie polskiej prowincji, ze wszystkimi jej wadami, śmiesznostkami i dziwnościami. W zapyziałym miasteczku, gdzieś za Suwałkami, trwa smutne, szare życie, rządzące się własnymi prawami. Na przekór modzie na prowincjonalizm, wykreowanej przez popularne  seriale, takie jak „Ranczo” czy „Plebania”, Witkowski nie podążą tropem sielankowej wizji pogodnego, przyjaznego, małego miasteczka, którego mieszkańcy żyją spokojnym, cukierkowym życiem. Prowincja Witkowskiego to apatia  i degrengolada, to dziwaczna mieszanka zarozumialstwa, marazmu, mix żałosnych marzeń i równie żałosnych aspiracji. „Polska Z” – jak określa ją sam autor. Obraz, jak to u Witkowskiego, mocno przerysowany, ale wciągający i przemawiający do wyobraźni.

Witkowski to baczny obserwator.  Tyleż wnikliwy co bezwzględny – nie ma litości dla nikogo, kpina dosięga każdego. Dostaje się wszystkim: starym i młodym, bogatym i biednym, tym z aspiracjami  i tym pogrążonym w bezczynności. Dostaje się nawet jemu samemu. Tak, tak! W kilku epizodach pojawia się nie kto inny, jak właśnie pisarz Michał Witkowski we własnej osobie.

„Wymazane” to – przynajmniej pod względem formy - pozycja bardzo typowa dla Witkowskiego: pełna czarnego humoru i ironii zahaczającej o absurd. Jak to z groteską bywa - na powierzchni jest śmieszna, ale wystarczy tylko na chwilę przystanąć, zastanowić się i zaczyna być zupełnie nie do śmiechu. To, co przed chwilą wydawało się zabawne i niemożliwe, w rzeczy samej okazuje się smutne i przytłaczające swą prawdziwością, Autor tego nie wymyślił. Tak naprawdę jest. Taki naprawdę jest otaczający nas świat. W takiej rzeczywistości żyjemy.

„Wymazane” napisane jest charakterystycznym językiem, który znamy już z „Drwala” czy „Fynf und cfancyś”. Autor nie tylko zbliża się do granicy wulgarności, ale wielokrotnie ją przekracza i to przekracza zdecydowanie zapędzając się w rejony mocno kontrowersyjne. Jest to z pewnością uzasadnione i wynika ze starannie przemyślanej koncepcji artystycznej, ale czy nie nazbyt ryzykowne? Na to pytanie trudno odpowiedzieć, bo każdy czytelnik, czy mówiąc ogólnie, każdy odbiorca sztuki, ma inną, osobistą granicę akceptacji. Jak w tym starym dowcipie kończącym się słowami „to nie jest pornol, to ambitne kino europejskie”.

„Wymazane” udowadnia, że Witkowski jest nadal w świetnej formie. Miłośnicy jego prozy z pewnością nie będą rozczarowani – dostaną dokładnie to, czego mogli się spodziewać. Ci, którzy pisarza nie lubią, raczej nie zmienią zdania. A co z tymi, którzy Witkowskiego nie znają? Nie bardzo wierzę, że tacy istnieją, ale zróbmy na chwilkę takie założenie robocze. Dla takich osób „Wymazane” to pozycja wręcz wymarzona, aby zapoznać się z twórczością pisarza, bo Witkowskiego można lubić lub nie, ale z pewnością warto poznać jego twórczość, a decyzję czytać czy nie czytać podjąć świadomie. 

piątek, 8 września 2017

GRÓB MOJEJ SIOSTRY

W POSZUKIWANIU KRYMINAŁU DOSKONAŁEGO


Tytuł: „Grób mojej siostry”
Autor: Robert Dugoni
Tłumacz:  Lech Z. Żołędziwoski
Wydawca: Albatros 2017
Stron: 398
ISBN: ‎978-83-7985-947-4


Wiek dojrzały zaczyna się wtedy, gdy po raz pierwszy powie się z całkowitą powagą „No cóż, za moich czasów…”. Granicę tę przekroczyłam czas jakiś temu. Myślę, że punktem zwrotnym był moment gdy zaczęłam narzekać, że nikt już nie pisze kryminałów tak, jak za moich czasów. Nie ograniczam się jednak do marudzenia i, jako człowiek czynu, cały czas nie ustaję w wysiłkach próbując znaleźć kryminał doskonały. Podczas tych poszukiwań natknęłam się na „Grób mojej siostry” pióra Roberta Dugoniego. Nie jest to może perfekcyjny kryminał, ale zasługuje co najmniej na miano dobrego, a nawet więcej niż dobrego. Książka zapewniała mi kilka wieczorów przedniej rozrywki, a o to przecież chodzi w literaturze popularnej.
W tym miejscu muszę chyba coś doprecyzować. „Grób mojej siostry” nie jest kryminałem w czystej postaci, takim jak pisywali klasycy gatunku. W niczym nie przypomina dzieł Christie, Gardnera czy rodzimego Edigeya. To powieść stricte współczesna, stanowiąca bardzo udany mariaż powieści detektywistycznej, kryminału sądowego i sensacji, zaprawiony tu i ówdzie delikatnym wątkiem erotycznym (nie odważyłabym się go nazwać romansowym). Ciekawe, że autor nie starał się utrzymać stałych proporcji między gatunkami. Wręcz przeciwnie, bawi się nimi, łączy, miesza i żongluje niczym wytrawny kuglarz.
Pierwsza część, jest wyraźnie bardziej klasyczna, powolniejsza, bardziej przypominająca prozę detektywistyczną. W części drugiej tempo zdecydowanie wzrasta, akcja staje się bardziej wartka, zwiększa się także udział sensacji: więcej tu gonitwy, ucieczek i przygód, mniej żmudnego śledztwa. To bardzo dobrze przemyślana kompozycja. Dugoni stopniowo buduje napięcie, podkręca akcję, zagęszcza mroczną atmosferę. Rzecz początkowo powolna, konsekwentnie nabiera prędkości, by na koniec zacząć gnać niczym dobrze rozpędzona lokomotywa. I z siłą pędzącej lokomotywa uderza czytelnika zupełnie zaskakującym finałem. Niektórzy mogą być może stwierdzić, że jest to finał lekko naciągany, ale w moim odczuciu, mieści się w granicach wyznaczonych przez gatunek. Wszak sensacja i kryminał opierają się na suspensie. Opowieści z życia wzięte to zupełnie inna kategoria.
Intryga powieści osnuta jest wokół zbrodni z przeszłości. Śledcza, Tracy Crosswhite, od dwudziestu lat usiłuje ustalić co tak naprawdę spotkało jej siostrę, Sarę. Nie wierzy w wyniki śledztwa sprzed lat, nie satysfakcjonuje jej wyrok, który wtedy zapadł.
Akcja toczy się równolegle w dwóch planach czasowych: wydarzenia z przeszłości przeplatają się ze chwilą obecną. Czytelnik na przemian, to obserwuje toczące się współcześnie śledztwo, to staje się świadkiem wydarzeń sprzed dwóch dekad. Autor bardzo umiejętnie i uporczywie wciąga nas w mroczny świat zbrodni. Z każdą kolejną stroną coraz pełniej uczestniczymy w rozwoju wypadków. Niezauważalnie z biernych świadków zmieniając się w zaangażowanych uczestników wydarzeń. I choć nie możemy bezpośrednio włączyć się do akcji, to emocjonalnie przenosimy się do świata literackich bohaterów.
Retrospekcje mają na celu nie tylko wprowadzenie nas w sprawę. Służą także, a może przede wszystkim, budowaniu postaci. Obserwując Tracy w dwóch planach czasowych – „teraz” i „wtedy” – możemy znacznie lepiej zrozumieć jej postępowanie, rozgryźć motywacje i, po prostu, polubić. Dugoni wie, że bez dobrego bohatera nie ma dobrej powieści. Na nic najciekawsze przygody, na nic najwymyślniejsze intrygi, na nic czające się zewsząd niebezpieczeństwa, jeśli los bohatera jest nam obojętny. Wie, i konsekwentnie tworzy wyraziste, ciekawe postaci, których losem naprawdę jesteśmy w stanie się przejąć. Dotyczy to nie tylko głównej bohaterki, lecz także postaci drugo-, a nawet trzecioplanowych.
W warstwie językowej książkę czyta się dobrze. Język i styl – nie za proste, ale i nie nadmiernie skomplikowane -  zostały dobrze dopasowane do zrywkowego charakteru powieści. Liczne dialogi dodają tekstowi dynamizmu, a opisy są w sam raz: na tyle długie by pobudzić wyobraźnię i na tyle krótkie, by nie znużyć.
Z notki wydawcy wynika, że „Grób mojej siostry” to pierwsza część cyklu o przygodach detektyw Tracy Crosswhite. To cieszy, bo z prawdziwą przyjemnością sięgnę po kolejne tomy. Obym nie musiała czekać na nie zbyt długo!




piątek, 25 sierpnia 2017

DŻENTELMEN W MOSKWIE

PRZYPADKI HRABIEGO ROSTOWA


Tytuł: Dżentelmen w Moskwie
Autor: Amor Towles
Tłumacz: Anna Gralak
Wydawca: Znak literanova 2017
Stron: 560
ISBN: 978-83-240-3753-7

Gdybym  miała jednym słowem określić książkę Amora Towlesa „Dżentelmen w Moskwie” bez wahania użyłabym słowa „urocza”. Gdyby pozwolono mi myśl rozwinąć, dodałabym „wyśmienita”, „świetnie napisana”, „niezwykle inteligentna”,  „wciągająca”. To mocny kandydat do miana najciekawszej książki roku (oczywiście, w moim, prywatnym rankingu).

„Dżentelmen w Moskwie” jest jak ogr (a ogry, jak wiadomo, są jak cebula) – ma warstwy. Pierwsza warstwa jest cieniutka, delikatna i błyszcząca. To bezpretensjonalna opowieść o ekscentrycznym, rosyjskim, arystokracie uwięzionym przez dziesięciolecia w moskiewskim hotelu „Metropol”.  Drobne historie, wydarzenia  dnia powszedniego, opowiedziane lekko i z wdziękiem. Idealnie wyważone połączenie subtelnego humoru z lekką nutką nostalgicznego smuteczku. Nic na pozór nieznaczące epizody, które w dłuższej perspektywie okazują się momentami przełomowymi i wydarzenia wstrząsające, które, wbrew obawom lub oczekiwaniom, nic nie zmieniają. Zdarzenia brzemienne w skutki i takie, które na nic nie wpłynęły. Historie zazębiaj się, przeplatają, jak to w życiu. Niby nie ma wyraźnej linii fabularnej, nie ma zagadki, nie ma intrygi, a jednak nie sposób się od książki oderwać.

Warstwa druga, głębsza, to próba ukazania przemian zachodzących w porewolucyjnej Rosji. Temat teoretyczni powszechnie znany, wyeksploatowany do bólu w literaturze, teatrze i filmie, a jednak przedstawiony w sposób inny niż zwykle. Bez zadęcia, bez patosu, bez nadmiernego ideologizowania. Zazwyczaj, gdy pisarz bierze na warsztat historię Rosji to albo uderza w tragiczne tony (skądinąd nie bez powodu), albo decyduje się na ostrą satyrę, często niebezpiecznie zbliżoną do farsy. Towles podszedł do tematu zupełnie inaczej – pokazał moskiewską rzeczywistość z perspektywy szeregowego obywatela, zwykłego człowieka – jednego z tysięcy. No dobrze, może nie do końca zwykłego. Główny bohater, tak jak wielu z nas, żyje w świecie gwałtownych przemian, widzi zdarzenia zmieniające świat, ale jednak stoi nieco z boku. Tak właśnie jest w prawdziwym życiu. Często nie zdajemy sobie sprawy z tego, że coś, co dla nas jest tylko codziennością, kolejnym drobnym wydarzeniami w paśmie normalnych, szarych dni, za kilka lat trafi do podręczników historii.

Warstwa trzecia, najgłębsza, ale i najsmakowitsza, to opowieść o ludzkiej kondycji, o życiu w zgodzie z samym sobą i o odwadze dnia codziennego. Odwadze stawiania czoła niedogodnościom, przeszkodom, i rozczarowaniom. Odwadze pozostania sobą bez względu na okoliczności. Opowieść o umiejętności przetrwania i dostosowania się bez zdradzania ideałów. W trudnych czasach trzeba się niekiedy ugiąć, ale ważne by przy tym nie dać się złamać. Bohater zamknięty w ograniczonej przestrzeni, straciwszy wszystko co stanowiło treść jego życia: majątek, rodzinę, tradycję, nie poddaje się. Rozumie, że to co najważniejsze nie znajduje się na zewnątrz lecz w nas samych. Jak długo pozostaniemy wierni samym sobie, jak długo będziemy postępować zgodnie z zasadami, w które wierzymy, tak długo życie ma sens. Każde ludzkie istnienie ma jakiś nadrzędny cel – trzeba go tylko umieć znaleźć.

Jedną rzecz trzeba powiedzieć jasno: „Dżentelmen w Moskwie” to książka przeznaczona dla miłośników literatury refleksyjnej, pełnej subtelnego humor i ukrytych znaczeń.  Poszukiwacze sensacji, szybkiego tempa, pościgów, nagłych zwrotów akcji i rubasznych dowcipów raczej nie będą zachwyceni. To nie jest zarzut, a jedynie stwierdzenie faktu. Każda powieść jest skierowana do określonej grupy osób – nie da się dogodzić wszystkim.

A teraz, gdy się już nazachwyacałam do oporu, muszę wspomnieć o pewnym małym zgrzycie, zaburzającym obraz książki idealnej. Chodzi o tłumaczenie rosyjskiego nazewnictwa. Mam wrażenie, graniczące z pewnością, że przy tłumaczeniu z angielskiego  liczba transformacji (rosyjski -> angielski -> polski) zmieniała nieszczęsne nazwy nie do poznania. O ile terminy historyczne jako-tako się wybroniły, o tyle nazwy miejsc: ulic, rzek, placów, itd. zostały zniekształcone w sposób z lekka groteskowy. Młodszemu czytelnikowi, któremu bliżej do kultury amerykańskiej niż rosyjskiej,  nie będzie to być może zbytnio przeszkadzać, ale osoby znające Moskwę lub lepiej zorientowane w rosyjskiej kulturze mogą nie być zachwycone. A przecież to akurat można było dość łatwo zweryfikować.


poniedziałek, 21 sierpnia 2017

JAK ZRUJNOWAĆ KRÓLOWĄ

FAKTY CIEKAWSZE OD FIKCJI


Tytuł: Jak zrujnować królową
Autor: Jonathan Beckman
Tłumacz: Anna Gralak
Wydawca: Znak literanova 2017
Stron: 416
ISBN: 978-83-240-3554-0

Diamentowy naszyjnik wart fortunę, Maria Antonina, kardynał Rohan i spowity mrokiem tajemnicy Józef Balsamo vel Cagliostro. Miłośnicy powieści awanturniczej z pewnością od razu pomyśleli o „Naszyjniku królowej” pióra Aleksandra Duma (ojca).  Ci, którzy nie czytali tej powieści mogą, oczywiście nadrobić braki, ale nie jest to konieczne. Nieznajomość tej konkretnej  pozycji nie stanowi szczególnie poważnej luki w wykształceniu i erudycji. Mam lepszą propozycję – zamiast fikcji poznajcie prawdę, wydarzenia historyczne, które nie tylko stały się kanwą dla jednej z najbardziej znanych powieści, ale przede wszystkim zmieniły bieg historii. Zachęcam do sięgnięcia po książkę Jonathana Beckamana, o nieco przydługim, barokowym tytule „Jak zrujnować królową. Maria Antonina, skradzione diamenty i skandal, który zachwiał tronem Francji”.

W przypadku książki popularno-naukowej autor staje przed niełatwym zadaniem – musi tak dobrać treść, tak zakomponować całość, by mniej obeznany z historią czytelnik nie poczuł się zagubiony, a jednocześnie tak, by nie znudzić osób dobrze znających epokę. Z tym problemem musiał uporać się także Beckman. Nie wiedząc z jakiego pułapu wiedzy startuje potencjalny czytelnik, postanowił w miarę szybko wprowadzić go w sytuację. W skondensowanej formie szkicuje skomplikowaną sytuację polityczną i społeczną w XVIII wiecznej Europie.  Stąd dwa pierwsze rozdziały nie są specjalnie porywające. Próba upchnięcia w jak najmniejszej ilości tekstu jak największej ilości informacji zaowocowała suchym, podręcznikowym stylem, a osoba znająca i lubiąca epokę nie znajdzie zbyt wielu nowych informacji. Ale nie zniechęcajcie się! Warto przez ten początek przebrnąć, bo dalej jest lepiej, znacznie lepiej, a wręcz wyśmienicie. Język robi się o wiele bardziej przystępny, mniej suchy, postaci nabierają życia, treść (a właściwie akcja, choć w przypadku literatury faktu nie uchodzi używać tego słowa) wciąga – mówiąc krótko całość zyskuje rumieńce. Ani się czytelnik obejrzy, jak książka go porywa niczym najwytrawniejszy kryminał.

W „Podziękowaniach” autor wspomina, że praca nad tekstem trwała blisko sześć lat. To widać. „Jak zrujnować królową” to, poza wszystkim innym, kawał rzetelnej literatury historycznej. Widać, że Beckman wykonał ogromna pracę zbierając i weryfikując informacje. Sama bibliografia to piętnaście stron drobnym maczkiem, przy czym znaczną część stanowią teksty z epoki. Kolejne czterdzieści stron to bardzo szczegółowe przypisy. Brzmi strasznie? Nie ma się czego bać! Beckman reprezentuje bowiem starą, dobrą szkołę literatury popularno-naukowej, która mówi, że autor ma obowiązek przekopać się przez nudne dokumenty, opracowania i rozprawy, przetrawić to wszystko, a potem podać czytelnikowi w atrakcyjnej i przystępnej formie. W efekcie otrzymujemy lekką, przyjemną, a jednocześnie pouczającą lekturę. Ech, gdyby tak pisano podręczniki przyswajanie wiedzy byłoby znacznie milsze.

Backman nie ogranicza się do suchych faktów. Snuje własne teorie, formułuje przeróżne przypuszczenia – czasami całkiem daleko idące. Zawsze jednak wyraźnie zaznacza, co jest rzeczą udowodnioną, a co jedynie domniemaniem. Jakże wielu dziełom brakuje takiego klarownego rozgraniczenia. I tak oto autor zarobił u mnie kolejny plus.

A jeśli już o autorze mowa. Każde dzieło mówi nam wiele o swoim twórcy. Co widzimy tym razem? Z kart książki wyłania się obraz Beckmana-erudyty. Gawędziarza o rozległej wiedzy i zainteresowaniach, uwielbiającego wszelkiego rodzaju dygresje i poboczne wątki. Zwiększa to niewątpliwie atrakcyjność pozycji, ale z drugiej strony sprawia, że dość łatwo jest się pogubić w wątkach i meandrach tekstu. Taka kompozycja wymaga od czytelnika dużej dozy skupienia, dlatego „Jak zrujnować królową” to, przynajmniej w moim odczuciu, lektura nadająca się bardziej na jesienny wieczór przy kominku, niż na gorącą plażę. A że w chwili gdy piszę te słowa, lato właśnie chyli się ku końcowi, a jesień nadciąga wielkimi krokami, jest teraz najlepszy moment by sięgnąć po książkę Beckmana. Warto!




piątek, 11 sierpnia 2017

TETSUYA HONDA „PRZECZUCIE”

JAK ZOSTAŁAM ROJALISTKĄ


Tytuł: Przeczucie
Autor: Tetsuya Honda
Tłumacz: Rafał Śmietana
Wydawca: Znak literanova 2017
Stron: 350
ISBN: 978-83-240-3792-6



Moje czytelnicze życie było ostatnimi laty bardzo trudne. Pasjami uwielbiam kryminały, ale, poza nielicznymi wyjątkami, nie lubię kryminałów szwedzkich, a te, jak nietrudno zauważyć, niepodzielnie zdominowały rynek księgarski. Co gorsza, pisarze innych nacji, w tym także Polacy, poddali się temu trendowi i zaczęli masowo  naśladować Skandynawów. Pozostała mi tylko klasyka, ale tu zasoby zaczęły się niepokojąco szybko wyczerpywać. Gdy więc weszłam w posiadanie japońskiego kryminału rzuciłam się nań z optymizmem, śliniąc się przy tym z podniecenia niczym pies Pawłowa. Miałam ogromna nadzieję, że w końcu znalazłam coś dla siebie. I nie zawiodłam się.
Kryminał jako gatunek rozrósł się nam niepomiernie w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Dojrzał, „wydoroślał”. Z króciutkich, płytkich historyjek z pointą, przeznaczonych dla pospólstwa wyewoluował do pełnoprawnego gatunku literackiego. Dorobił się nawet własnej, wewnętrznej klasyfikacji. Mamy więc, między innymi: powieść detektywistyczną, dramat policyjny, kryminał retro, kryminał milicyjny. Pewnie jeszcze kilka podgatunków by się znalazło.
„Przeczuciu” najbliżej do dramatu policyjnego.  W powieści Tetsuya Hondy jest wszystko, czego można oczekiwać od dobrego, współczesnego kryminału. Mamy zagadkę, mamy wartką akcję, mamy ciekawe postacie, a jako bonus arcyinteresujące tło obyczajowe. To powieść ze wszech miar współczesna, czerpiąca jednak to, co najlepsze z klasyki gatunku.
Dla kogo jest ta książka? Myślę, że krąg potencjalnych, zadowolonych czytelników jest naprawdę szeroki.
Dla miłośników kryminałów. Rzecz wcale nie taka oczywista, bo to grupa bardzo wymagająca i „rozpuszczona” bogatą ofertą. Nie mam jednak wątpliwości, że „Przeczucie” znajdzie swoich fanów. Nie chcę za dużo powiedzieć, żeby nie zepsuć przyjemności z lektury, zaznaczę więc jedynie oryginalne podejście do sposobu rozwiązania zagadki. Zazwyczaj, w kryminale (przynajmniej klasycznym) do ostatniej strony nie wiadomo, kto jest mordercą. Wszelkie pojawiające się wcześnie domysły detektywa, okazują się mylnymi tropami. Na dłuższą metę bywa to nudne, bo czytelnik wie, że rozwiązanie musi być błędne jeśli do końca książki pozostało jeszcze kilkadziesiąt stron. U Hondy jest inaczej – tajemnica rozwikływana jest nie tyle w jednorazowym przebłysku  geniuszu, co po kolei, stopniowo. Znajdujemy odpowiedź na jedno pytanie po to tylko, by pojawiło się kilka kolejnych. Chociaż, oczywiście, nie brak błędnych ścieżek i nieoczekiwanych przebłysków natchnienia u detektywów – bez tego nie może się obejść żaden porządny kryminał.
Dla miłośników powieści obyczajowej (nie mylić z romansem). Autor buduje ciekawe, niebanalne postacie oraz skomplikowane, niejednoznaczne relacje między nimi. Na pierwszy plan wysuwa się, oczywiście, główna bohaterka. Nie tylko śledzimy jej poczynania jako policjantki, lecz także – a może przede wszystkim – poznajemy jako człowieka. Im więcej wiemy o jej przeszłości, o dręczących ją demonach i o bieżących problemach, tym lepiej rozumiemy jej motywacje i postępki. I tym bardziej ją lubimy. Równie fascynujące jak rozwiązywanie zagadki jest obserwowanie zmagań Reiko o zdobycie pozycji i szacunku w świecie zdominowanym przez mężczyzn, w świecie, który nie rozumiem, że bycie żoną i matką - choć ważne - to nie wszystko i że na pewne ustępstwa względem samej siebie nie należy się godzić.
To, że Reiko jest postacią pierwszoplanową nie znaczy, to bohaterowie drugiego planu wypadają blado. Wręcz przeciwnie. To galeria bardzo ciekawych  i niebanalnych osób. Są wśród nich takie, które od razu lubimy, są i niesympatyczne, a wręcz irytujące. Jak w życiu.
Dla miłośników Japonii i osób ciekawych świata. „Przeczucie” to powieść napisana przez Japończyka dla Japończyków. Nie znajdziemy więc tu długich wywodów na temat kultury Kraju Kwitnącej Wiśni, wedle zasady, że „koń jaki jest, każdy widzi”. Dostajemy za to co innego, w moim odczuciu znacznie cenniejszego. Drobne uwagi i scenki rodzajowe, niczym perełki rozsiane po całym tekście. A to policjanci kłaniają się po zakończeniu narady, a to wspomniane zostaje mimochodem japońskie święto. Pojedyncze zdania, z których niejako przy okazji czerpiemy ogromną wiedzę. Oto losowo wybrany przykład ilustrujący, co mam na myśli. Podczas przepytywania osób mieszkających w pobliżu miejsca zbrodni okazuje się, że starszy pan nic nie widział, bo codziennie jeździ autobusem do ośrodka opieki dziennej. Niby nic, a ile to nam mówi o opiece nad seniorami i o stosunku do starszych osób. Takiej ukrytej wiedzy jest w „Przeczuciu” mnóstwo.
Bardzo japońskie jest też samo rozwiązanie zagadki. Krwawe i balansujące na granicy wiarygodności. Powiem wprost – gdyby miejsce akcji było inne, nazwałbym finał przekombinowanym. W każdym innym kraju taka historia byłaby niewiarygodna, ale w Japonii… Przecież Japończycy są „inni”, tam się to mogło przydarzyć naprawdę. Wiem, że w tym momencie ulegam stereotypom, ale nie umniejsza to satysfakcji jaką dała mi lektura.
Na okładce polskiego wydania „Przeczucia” widnieje napis „CESARZ JAPOŃSKIEGO KRYMINAŁU”. Jeśli to prawda, to ja, zagorzała demokratka, właśnie zostałam rojalistką. Niech żyje cesarz!


niedziela, 23 lipca 2017

SIEDEM SIÓSTR

(NIE)SZCZĘŚLIWA SIÓDEMKA



Tytuł: „Siedem sióstr”
Autor: Lucinda Riley
Tłumacz:  Marzenna Rączkowska i Maria Pstrągowska
Wydawca: Albatros 2017
Stron: 544
ISBN: 978-83-7985-943-6

Zdanie rozpoczynające tekst jest niezwykle ważne. Jest niczym pierwsze wrażenie podczas zawierania nowej znajomości. Często decyduje o tym, czy ktoś zada sobie trud przeczytania zdania drugiego, a potem trzeciego. I kolejnych.
Ok. Udało mi się dotrzeć do miejsca, którego z pewnością nie można nazwać nie tylko pierwszym zdaniem, ale nawet pierwszym akapitem. Mogę więc już spokojnie napisać tego koszmarka. Książka autorstwa Lucindy Riley „Siedem sióstr” to pierwsza część siedmiotomowego cyklu „Siedem sióstr”. Ufff… Mam to już za sobą. A teraz do rzeczy.
Cykl ten, to saga opowiadająca o losach sióstr poszukujących swych korzeni. Wbrew tytułowi, sióstr jest tak naprawdę sześć, a do tego nie są właściwie siostrami. To dziewczynki pochodzące z różnych stron świata, które przygarnął i adoptował tajemniczy milioner – Pa Salt. Okoliczności jego nagłej, owianej mrokiem tajemnicy śmierci są osią łączącą poszczególne części cyklu. Wątek ten potraktowano jednak (przynajmniej w pierwszym tomie) nieco po macoszemu. Ot, kilkanaście stron na początku i kilka stron na końcu. Jest on niczym kolorowa fuga łączącą ozdobne kafelki – pełni głównie funkcję dekoracyjną, ale jak na razie za wiele nie wnosi. A szkoda, bo zagadka Pa Sala bardzo mnie zaintrygowała. Pozostaje mieć nadzieję, że w kolejnych tomach dowiemy się czegoś więcej. Cóż, w końcu mamy do czynienia z sagą, a saga, z definicji, powinna być długa. Albo bardzo długa. Przed nami jeszcze sporo czytania, pewnie i dla Pa Salta znajdzie się w końcu miejsce.
Saga rodzinna to bardzo pojemny termin. Może się pod nim kryć wszystko: powieść obyczajowa, historyczna, społeczna, a nawet kryminalna. Dlatego też biorąc do ręki „Siedem sióstr” nie wiedziałam na dobrą sprawę, z czym mam do czynienia. Teraz, gdy lekturę mam już za sobą mogę z całą pewnością stwierdzić, że chodzi o romans. A właściwie dwa romanse w jednym, bo akcja toczy się w dwóch płaszczyznach czasowych. Wraz z losami Mai – najstarszej z siedmiu sióstr, śledzimy równolegle historię jej prababki Izabeli.
Gdy piszę, że książka jest romansem, nie jest to zarzut, a jedynie stwierdzenie faktu. Od dawna bronię romansu, konsekwentnie walczę z pogardliwym traktowaniem tego gatunku i pracowicie dowodzę, że romans, jak każda inna książka – sensacyjna, obyczajowa, fantastyczna, kryminalna – może być albo dobra albo zła. Wszystko zależy od pomysłu oraz warsztatu i  talentu pisarza.
Czy „Siedem sióstr” to romans dobry? Powieść Lucindy Riley to z pewnością książka nie dla każdego. Jest to pozycja bardzo klasyczna, przypadnie więc do gustu tym, którzy akceptują reguły i ograniczenia rządzące gatunkiem. Co się za tym, dość  ogólnym, stwierdzeniem kryje?
Po pierwsze, specyficzne podejście do opisywanych wydarzeń i emocji. Emocje mają być pozytywne Nawet gdy dzieje się coś smutnego czy wręcz tragicznego. Jak to możliwe? Już śpieszę z wyjaśnieniami. Wyobraźcie sobie film, bardzo smutny film, w którym umiera nasza ulubiona bohaterka. Jeśli po wyjściu z kina skomentujemy „jakaż smutna/tragiczna/dołująca była jej śmierć!” znaczy to, że oglądaliśmy dramat. Jeśli jednak, ze łzą w oku wychlipiemy „jakżeż pięknie ona umierała!” to znaczy, że trafiliśmy na melodramat. Łapiecie różnicę?  Tak właśnie jest w „Siedmiu siostrach”. Choć wiele opisanych wydarzeń jest (teoretycznie) smutne, to przedstawiono je tak, że na myśl nasuwa się raczej określenie „rzewne” niż „tragiczne”.  Jakby bohaterowie poruszali się w świecie utkanym z waty cukrowej – wszystko wokół ma słodkawy smak. Nawet cierpienie.
Po drugie, prostota i przewidywalność. Romans nie jest od tego żeby zadziwiać niespotykanymi pomysłami, bo od tego mamy fantastykę. Romans nie jest od tego żeby trzymać w napięciu ani  zaskakiwać nagłymi zwrotami akcji, bo od tego mamy sensację. Romans nie jest od tego by dostarczać nam wyrafinowanych zagadek, bo od tego mamy kryminał. Romans ma wzruszać. Kropka. Jeśli masz dość pogoni, ucieczek, strzelanin i intryg, jeśli masz ochotę na odrobinę nieco staromodnych nostalgicznych wzruszeń, to „Siedem sióstr” jest dla ciebie.
Piękny romans potrzebuje pięknej oprawy niczym obraz ramy. Autorka zadbała więc o to, by akcja toczyła się w ciekawych, malowniczych i przemawiających do wyobraźni miejscach. Zabiera nas do tchnącej spokojem Szwajcarii, egzotycznej Brazylii i tętniącego życiem, XIX wiecznego Paryża. Odbywając wraz z Lucindą Riley podróż w czasie i przestrzeni nie tylko poznajemy losy stworzonych przez nią bohaterów lecz także stajemy się świadkami jednego z najbardziej fascynujących przedsięwzięć artystycznych – tworzenia posągu Cristo, czyli słynnej, górującej nad Rio  de Janeiro figury Chrystusa Odkupiciela.
Gdybym miała wskazać jedną, wyraźną wadę książki, bez wahania wybrałabym język. Jest to język co prawda poprawny, ale w bardzo specyficzny, szkolny sposób. Owszem, nie znajdziemy tam ani rażących błędów gramatycznych czy stylistycznych, ani tym bardziej ortograficznych. Zadania są okrągłe, wypolerowane, ale takie jakieś… nijakie. Jest to język jakim posługuje się na maturze pracowita prymuska, która brak polotu nadrabia pracowitością i dokładnością. O ile jeszcze w komentarzu odautorskim taki styl jakoś się broni, o tyle w dialogach jest naprawdę ciężkostrawny. Żadnego zróżnicowania językowego, żadnych emocji, jakby bohaterowie odczytywali swe kwestie z kartki.
W pierwszym odruchu chciałam skrytykować tłumaczki, ale coś mnie tknęło i zerknęłam do oryginału, a właściwie tylko do drobnego fragmentu udostępnionego bezpłatnie w formie „przynęty”. Wygląda na to (o ile mogę osądzać na podstawie niewielkiego urywka tekstu), że praca  translatorska została wykonana poprawnie. Po prostu autorka ma taki styl.
Dodam jeszcze, że choć mamy do czynienia z książką otwierającą cykl, to jest ona w zasadzie zamkniętą całością. Jeśli ktoś waha się – czytać czy nie czytać, uważam, że może zaryzykować. Jeżeli powieść nie go porwie, może spokojnie zakończyć przygodę po pierwszym tomie. A jeśli historia zainteresuje go, to cóż – nie pozostanie nic innego jak cierpliwie czekać na kolejne tomy.

czwartek, 29 czerwca 2017

OSTATNI Z ŻYWYCH

GARŚĆ ANEGDOT

Tytuł: „Ostatni z żywych. Opowieści z Fabryki Snów”
Autor: Roger Moore
Tłumacz: Maciej Szymański
Wydawca: Rebis 2015
Stron: 304




Jakoś tak jest, że śmierć przypomina nam o ludziach lekko już za życia zapomnianych. Dotyczy to zarówno celebrytów (pamiętacie internetową histerię po śmierci Carrie Fisher?), jak i dalszych członków każdej rodziny. Nagle, gdy jest już za późno, zaczynamy żałować, że przez ostatnie dziesięć lat nie znaleźliśmy czasu, żeby odwiedzić ukochaną ciotuchnę. Co jest tego przyczyną – nie wiem. Tak jest i już.
Niedawno do Wielkiej Montażowni (jak zwykł był mawiać Tony Curtis) odszedł kolejny człowiek legenda: Roger Moore. Idol mojego dzieciństwa. Niezapomniany „Święty”, czarujący lord Berett Sinclair, i oczywiście Bond. James Bond. Na ironię, a wręcz na czarny humor, zakrawa fakt, że pożegnalna książka sir Rogera nosi tytuł „Ostatni z żywych”. Informacja o śmierci aktora przypomniała mi o przystojniaku, w który podkochiwałam się, podlotkiem będąc (O, niestałości uczuć kobiecych!), i zachęciła do sięgnięcia po książkę. Jak było?
Największą przyjemność sprawiła mi nie zawartość pisana, lecz dopełniające ją obrazy. „Ostatni z żywych” to pozycja bogato ilustrowana. Choć część z prezentowanych zdjęć jest powszechnie znana, to jednak sporo z nich widziałam po raz pierwszy. Przyłapałam się na tym, że traktuję książkę bardziej jak album niż literaturę – pomijam treść i z wielką lubością (oraz łezką w oku) przeglądam fotografie. Ależ się przy tym wzruszyłam!
A co z treścią? Podtytuł „Opowieści z Fabryki Snów” najlepiej oddaje zawartość książki. To zbiór luźno ze sobą powiązanych anegdot ze świata filmu. Niektóre są rzeczywiście zabawne, inne nie bardzo. Aczkolwiek trudno o coś bardziej subiektywnego niż poczucie humoru. To, co jednego czytelnika rozbawi do łez, u innego wywoła jedynie grymas niesmaku lub znudzone ziewnięcie. De gustibus… i tak dalej. Tym bardziej że anegdoty są mocno zróżnicowane: od niepoddających się tłumaczeniu żartów językowych, poprzez specyficzny angielski humor, aż po dość przaśne historyjki.
Z pewną przykrością muszę przyznać, że Roger Moore był znacznie lepszym aktorem niż pisarzem. Książka napisana jest niezwykle chaotycznie, bez żadnej myśli przewodniej. Ot, garść luźno powiązanych opowieści, posortowanych wedle raczej przypadkowego klucza. Do tego historie przekazane są dość drętwo. Autor traktuje osoby, o których opowiada, z ogromną dozą życzliwości, nawet wtedy, gdy treść historii zupełnie takiej życzliwości nie usprawiedliwia. Dystans, który urzekał na ekranie, w wersji pisanej nie sprawdza się. Powstał tekst sztywny i nienaturalny. Być może zabrakło niepowtarzalnych gestów, mimiki, uśmiechu, które na ekranie nadawały niepowtarzalny urok nawet najprostszym opowieściom.
Wartość poznawcza „Ostatniego z żywych” jest mocno problematyczna. Moore, który przecież przemysł filmowy znał od podszewki i z pewnością niejedną ciekawą historię mógłby opowiedzieć, ślizga się po powierzchni. Nie wychodzi poza obręb płytkich towarzyskich ploteczek. Z książki nie dowiadujemy się nic ani o kulisach przemysłu filmowego, ani o blaskach i cieniach życia gwiazd. Całość przywodzi na myśl kompilację krótkich artykułów z kolorowej prasy. A szkoda.
Pozycja głównie dla miłośników kina poszukujących anegdotek, którymi będą mogli zabawiać towarzystwo podczas spotkania przy piwie albo podczas rodzinnego grilla.

czwartek, 22 czerwca 2017

PRYWATNE ŻYCIE SUŁTANÓW

SEKRETY DWORU SUŁTANA


Tytuł: Prywatne życie sułtanów. Sekrety władców imperium osmańskiego
Autor: John Freely
Tłumacz: Justyn Hunia, Anna Sak
Wydawca: Znak Literanova 2017
Stron: 366
ISBN: 978-83-240-3724-7


Mimo, że w dobie Internetu telewizja nie ma aż tak wielkiego wpływu na społeczeństwo jak to onegdaj bywało, to wciąż ma ogromną moc kreowania mód i trendów. W wielu przypadkach jest to zjawisko pozytywne. To dzięki niezbyt skądinąd ambitnemu programowi „Taniec z gwiazdami” ludzie masowo ruszyli do szkół tańca, a serial „Wspaniałe stulecie” zainicjował falę zainteresowania imperium osmańskim. Ktoś może powiedzieć, że moda mija i większość ludzi porzuci chwilową pasję na rzecz nowej. To prawda, ale przecież jakiś procent będzie nadal uprawiać nowe hobby. Nie wspominając już o tym, że kilka miesięcy intensywnych pląsów pomogło zrzucić parę zbędnych kilogramów, a zdobyta wiedz historyczna pozostanie w pamięci i kiedyś może się przyda – jeśli nawet nie da wymiernych korzyści finansowych, to pozwoli błysnąć erudycją. Tak więc nie walczmy z modami. Popierajmy je i wyciągajmy z nich to, co najlepsze.

O serialu „Wspaniałe stulecie” wspomniałam nie bez przyczyny. Na fali popularności tego filmu (aczkolwiek z niejakim opóźnieniem) ukazała się na polskim rynku książka autorstwa Johna Freelya „Prywatne życie sułtanów. Sekrety władców imperium osmańskiego”. Do książek powstałych pod wpływem mody podchodzę z niejaką nieśmiałością, gdyż często ich jakość pozostawia wiele do życzenia. Tym razem jednak moje obawy okazały się płonne. „Prywatne życie sułtanów” to pozycja ze wszech miar godna polecenia.

W przypadku pozycji popularno-naukowych często mamy do czynienia z zachwianą równowagą. Gdy autor za bardzo skłania się ku członowi „popularny” dostajemy nieznośną papkę, gdy przeciwnie, za bardzo przejmie się określeniem „naukowa” zaczyna wiać nudą. John Freely znalazł idealne proporcje: napisał książkę świetnie wyważoną: wartościową, a jednocześnie ciekawą.

Po przeczytaniu tego, nieco może przydługiego, wstępu nietrudno odgadnąć o czym rzecz traktuje. Dokładnie tak, jak to zapowiada tytuł, pozycja poświęcona jest dworskiemu życiu Domu Osmanów – dynastii, która przez ponad siedemset lat władała imperium osmańskim. Zaczyna się może troszeczkę ciężkawo – autor funduje nam skondensowaną porcję historii powstania dynastii w XIII wieku, ale potem, gdzieś tak w okolicach upadku Konstantynopola robi się naprawdę ciekawie. Freely koncentruje się na wszechobecnej w seraju polityce. Analizuje władze matki panującego sułtana (valide sultan), wyjaśnia różnicę między pierwszą kobietą (birinci kadin) a sułtańską faworyta (haseki), szczegółowo wyjaśnia hierarchię obowiązująca w haremie. Opisuje fascynujące, choć często przerażające wydarzenia: morderstwa, intrygi, spiski, knowania.

Dwór sułtana to zamknięty, fascynujący świat, rządzący się własnymi regułami. Miejsce, które ciekawie jest obserwować, acz niekoniecznie chciałby się tam żyć. I chodzi mi nie tylko o pozycję kobiety w kulturze Orientu. Los brata władcy też nie był godny pozazdroszczenia. Książka pełna jest interesujących faktów, opowieści i legend, które każdy, kto choć trochę interesuje się historią, powinien poznać.

Wszystko to John Freely opowiada w sposób przejrzysty, zwięzły (ale nie przesadnie) i klarowny. Dzięki temu książkę dobrze się czyta, a przyswojenie obszernego materiału historycznego nie nastręcza żadnych trudności. Fakty po prostu same się zapamiętują. Z pewnością pomagają w tym starannie dobrane, przepiękne ilustracje. Szkoda tylko, że jest ich tak mało, ale w dobie Wikipedii i Googla nie jest to duży problem. Bardzo przydatny jest też słowniczek zawierający popularne słowa i terminy tureckie a także występujące w języku polskim wyrazy pochodzenia orientalnego.

Jeśli czegoś mi w „Prywatnym życiu sułtanów” zabrakło, to szerszego tła historycznego i społecznego. Autor koncentruje się na niewielkim wycinku rzeczywistości tracąc z oczu obraz całości. Spowodowało to (przynajmniej u mnie) pewne trudności ze zrozumieniem korelacji między upadkiem imperium a panowaniem ostatnich, słabych sułtanów i określeniem, co było skutkiem, a co przyczyną. Jest to jednak drobny mankament, nie zmieniający faktu, że „Prywatne życie sułtanów” naprawdę warto przeczytać. Polecam!

poniedziałek, 5 czerwca 2017

PROBLEM TRZECH CIAŁ

W ODMĘTACH NAUKI


Tytuł: Problem trzech ciał
Autor: Cixin Liu
Tłumacz: Andrzej Jankowski
Wydawca: Dom Wydawniczy Rebis 2017
Stron: 452
ISBN: 978-838062049-0



Dawno, dawno temu, gdy jeszcze miałam czas i ochotę na prowadzenie bogatego życia towarzyskiego, na pewnej, dość kameralnej imprezie, przydarzyła mi się niezobowiązująca rozmowa z młodą i, co to ukrywać, lekko podchmieloną intelektualistką. Dziewczę owo (z gatunku „my, intelektualistki, czytamy wyłącznie poezję) pragnąc podkreślić swą erudycję i nieszablonowość, rzuciło mimochodem „niedawno odkryłam nowego, nieznanego poetę – Pablo Nerudę”. Tylko nadludzki wysiłek woli sprawił, że nie wybuchnęłam śmiechem i nie oplułam sączonym niefrasobliwie drinkiem innych, nieświadomych zagrożenia gości.
Historia ta przypomniała mi się po latach, bo oto czytelnicy odkrywają nowego, nieznanego pisarza – Cixin Liu. Tymczasem wystarczy klika kliknięć by dowiedzieć się, że Cixin Liu pisał i publikował w czasach, gdy część miłośników fantastyki właśnie uczyła się raczkować. Autor debiutował w roku 1998, rok później otrzymał pierwszą nagrodę za twórczość literacką i od tego czasu trwa pasmo jego nieprzerwanych sukcesów.
Na usprawiedliwienie nieświadomych „odkrywców” , w tym także (co przyznaję ze wstydem), piszącej tej słowa, przemawia fakt, że tłumaczeniami dzieł Cixin Liu w przeszłości raczej nas nie rozpieszczono. Z tego co wiem, co wiem, przed ukazaniem się powieści „Problem trzech ciał”, na język polski przetłumaczono zaledwie jedno opowiadanie Liu - „Wędrująca Ziemia”.  Czytanie w oryginale, w tym przypadku nie wchodzi raczej w grę. Liczba osób biegle władających chińskim jest, mimo wszystko ograniczona (oczywiście, jeśli pominiemy miliard z okładem Chińczyków).
W końcu jednak twórczość chińskiego mistrza sf pokonała chiński mur i szturmem wdarła się na zachodnie rynki. Doprawdy, szkoda, że musieliśmy tak długo czekać, bo Liu jest autorem ze wszech miar godnym uwagi.
„Problem trzech ciał” – pierwsza część trylogii „Wspomnienie o przeszłości Ziemi” to hard SF w najlepszym wydaniu. Nie zdradzę chyba zbyt wiele, gdy powiem, że tytułowe trzy ciała, to bynajmniej nie zwłoki (kto liczył na kryminał może w tym miejscu porzucić wszelką nadzieję) lecz obiekt, znanego naukowcom nie od dziś, zagadnienia  mechaniki klasycznej, polegającego na wyznaczeniu toru ruchów ciał wchodzących w skład n-elementowego układu. Zapachniało nauką? I to jak!  Mówimy wszach o powieści z gatunku fantastyki-naukowej, takiej, w której oba człony nazwy  są równoprawne. Przez lata SF pozostawała w odwrocie, ulegając zmasowanym atakom elfów, krasnoludów, smoków, wilkołaków i nastoletnich czarodziejek. Teraz jednak odbija się od dna i powraca w wielkim stylu.   Nie ukrywam, że SF jest mi znacznie bliższa niż fantasy, stąd ma radość z takiego obrotu spraw.
W „Problemie trzech ciał” nauka nie jest jedynie ozdobnikiem czy pretekstem. Jest pełnoprawnym bohaterem opowieści. Osią, wokół której osnuta jest cała intryga.  Bez niej cała książka straciłaby sens. Autor, praktykujący inżynier (pracuje w elektrowni w Yangquan w prowincji Shanxi) czuje się wśród technicznych rozważań jak ryba w wodzie. Płynnie łączy zdobycze współczesnej nauki i techniki z tworami wyobraźni. Pamiętacie może, głośny swego czasu film „Farinelli”? Aby uzyskać skalę głosu niedostępną współczesnym śpiewakom spece od komputerów połączyli głosy dwójki artystów – kobiety i mężczyzny – tak, że moment przejścia był nie do uchwycenia nawet dla wielu melomanów. Owszem, każda osoba posiadająca jako-taki słuch potrafiła określić, czy w danym momencie słyszy głos męski czy żeński, ale tylko nieliczni potrafili wskazać dokładny moment, w którym następowała zmiana. Podobnie jest z nauką w „Problemie trzech ciał”. Każdy, mniej więcej obeznany z techniką czytelnik wie, co jest prawdą, a co wymysłem autora, ale wcale nie tak łatwo jest uchwycić wyraźną granicę między tymi dwoma światami. Pychotka!
Spekulacje naukowe to nie jedyny problem nurtujący pisarza. Powieść Liu to niesamowity konglomerat rozważań technicznych, politycznych i filozoficznych, rzucony na przeciekawe tło historyczne i obyczajowe. Wszak rzecz dzieje się w Chinach – kraju równie nam obcym i nieznanym co powierzchnia Księżyca. Właściwie, zrobiwszy pobieżny przegląd swej dość płytkiej wiedzy dochodzą do wniosku, że o Księżycu wiem nico więcej niż o Kraju  Środka. Twórca amerykańskiego przekładu, Ken Liu, był tego faktu w pełni świadomy, bo opatrzył tekst licznymi komentarzami włączonymi również do wydania polskiego. Tak jak nie lubię przypisów w literaturze beletrystycznej, tak tym razem  jestem za nie bardzo wdzięczna. Bez nich straciłabym wiele niuansów oczywistych dla chińskiego czytelnika, ale zupełnie niedostrzegalnych dla przeciętnego człowieka zachodu. Nachodzi mnie tylko smutna refleksja, ileż jeszcze dodatkowych smaczków mi umknęło? Mam podejrzenia graniczące z pewnością, że bardzo wiele.
„Problem trzech ciał” to powieść wielowątkowa.  Akcja osadzona jest  w różnych miejscach czasu i przestrzeni. Mamy i współczesne Chiny, i Chiny okresu rewolucji kulturalnej, i rzeczywistość wirtualną, i obcą, oddaloną od Ziemi o lata świetlne cywilizację.  Autor po mistrzowsku panuje nad tym bogactwem. I tu czuje się logiczny, konsekwentny umysł inżyniera. Do powieści ani na chwilę nie wkrada się chaos. Nic tu nie jest przypadkowe.  Historia jest niczym skomplikowany mechanizm, pełen zagadkowych detali. Choć liczba elementów początkowo zaskakuje, to po bliższym spojrzeniu okazuje się, że nic tu nie jest zbędne. Wydarzenia cały czas łączą się ze sobą niczym idealnie dopasowane koła zębate,  rozwój wypadków jest konsekwentny niczym ruch elementów perfekcyjnie dostrojonego mechanizmu, a czytelnik, mimo całego rozmachu opowieści, ani na chwilę nie czuje się zagubiony.  „Problem trzech ciał”, choć  jest pierwszą częścią trylogii, nie ma znamion „rozbiegówki”. To dobrze przemyślana, skonstruowana i po mistrzowsku skomponowana całość.  Autor nie wpadł w manierę wielu współczesnych pisarzy, którzy po kilkuset stronach pokazują czytelnikowi figę nic nie wyjaśniając. U Liu tajemnice zostają odkryte, zagadki rozwiązane, wszystkie wątki domknięte.  Oczywiście, zakończenie jednoznacznie sugeruje, że należy się spodziewać  ciągu dalszego, jest to jednak na tyle subtelne, że nie poczułam się oszukana. Obiecano mi ciekawą historię i ciekawą historię dostałam. Razem z rozwiązaniem. A mimo to, mimo że nie zastawiono na mnie pułapki wiem, że i tak sięgnę po kolejne części, bo „Problem trzech ciał” to rzecz na tyle dobra, że nie potrzeba cliffhangera by czytelnik miał ochotę przeczytać kolejny tom.

Zamiast post scriptum. Trochę trudu sprawiło mi rozszyfrowanie, które z dwóch słów jest imieniem, a które nazwiskiem autora.  Jak wiadomo, Chińczycy  umieszczają nazwisko przed imieniem. Z drugiej strony Europejczycy o tym wiedzą i czasami zamieniają słowa miejscami żeby było „po naszemu”, tak że w końcu nie wiadomo czy zastosowano szyk chiński, czy europejski. Żeby było trudniej, na okładce widnieje Cixin Liu, ale już w notce Copyright – Liu Cixin. W końcu jednak udało mi się dociec prawdy i z całą odpowiedzialnością mogę napisać Cixin to imię, a Liu nazwisko.  
Statystyki, katalog stron www, dobre i ciekawe strony internetowe