Z PIÓREM WŚRÓD ZWIERZĄT
Tytuł: Złapcie mi gerezę
Tytuł oryginału: Catch Me Colobus
Autor: Gerald Durrell
Tłumacz: Zofia Zinserling
Wydawca: Prószyński i S-ka
Data wydania: 2000
Liczba stron: 152
ISBN: 83-7255-600-8
Dawno nic nie pisałam, aż mi trochę wstyd. Złożyło się na to szereg powodów: wielkanocne szaleństwo, wiosenny wyjazd na urlop i… pewne rozczarowanie kolejnymi lekturami. Jakoś tak mam, że znacznie lepiej mi się piszę o książkach, które przypadły mi do gustu niż o czytelniczych rozczarowaniach. Fajniej jest podzielić się radością z udanej lektury niż marudzić niczym moherowa babcia, wyrzekająca na dzisiejszą młodzież. Ale do rzeczy!
Swego czasu pisałam o książce "Moje ptaki, zwierzaki i krewni" Geralda Durrella. Piałam wtedy z zachwytu. Nic więc dziwnego, że gdy w moje ręce trafiła inna pozycja tegoż autora „Złapcie mi gerezę”, natychmiast przystąpiłam do czytania. Niestety, z każdą kolejną stroną mój entuzjazm opadał niczym poziom wody po otwarciu śluzy. Choć książka liczy sobie zaledwie sto pięćdziesiąt stron, męczyłam ją dobre kilka dni. Co z nią jest nie tak? Właściwie wszystko.
Poprzednie książki Durrella (oprócz wspomnianej już „Moje ptaki, zwierzaki i krewni” czytałam także „Moja rodzina i inne zwierzęta”) skrzyły się dowcipem i zachwycały lekkością stylu. Niestety, „Złapcie mi gerezę” nie ma żadnej z zalet poprzedniczek. I chyba wiem dlaczego – można się tego domyślić z treści książki. Durrell opisuje w niej swe perypetie z okresu gdy kierował ogrodem zoologicznym na wyspie Jersey. Lata te nie były czasem radosnego poznawania tajemnic natury lecz czasem ciężkiej walki o przetrwanie. Kolejne opowieści wychodziły spod pióra Durrella nie z powodu potrzeby twórczej lecz z przyczyn czysto ekonomicznych. Potrzebował pieniędzy na utrzymanie prowadzonej przez siebie placówki. Pisał więc, choć nie miała na to ani czasu, ani ochoty, o siłach nie wspominając. To czuć. Zwyczajnie czuć, że książka jest „wymęczona”. Brakuje jakiejś linii przewodniej, wątki prowadzone są chaotycznie, często pozostają niezamknięte lub są zakończone pośpiesznie i byle jak, a dowcipy przypięte na siłę (do tego w wielu przypadkach zwyczajnie nie są śmieszne).
Mam wrażenie, że autor uległ presji wydawcy, albo własnego, wewnętrznego przekonania, że to co pisze musi być zabawne, bo tego oczekują czytelnicy. A jak tu pisać wesoło o smutnych rzeczach? O niefrasobliwym podejściu ludzi do natury, o gatunkach zagrożonych wyginięciem i tych, które już wyginęły, o okrucieństwie i bezmyślności ludzkiej? Sądzę, że należało albo wybrać inny temat, albo zaryzykować i stworzyć rzecz znacznie poważniejszą. Myślę, że miłośnicy zwierząt – a przecież to głównie oni sięgają po książki Durrella – przyjęliby taką zmianę pozytywnie. Co więcej, taka książka mogłaby być ważnym głosem w dyskusji na temat ochrony przyrody. Tak się jednak nie stało i w rezultacie zamiast smakowitego ciastka mamy czerstwą bułę.
Szkoda.