DO POWIEŚCI MARYNISTYCZNEJ
PODEJŚCIE DRUGIE
Tytuł: „Szczęśliwy
powrót”
Tytuł oryginału: The Happy
Return
Autor: C.S. Forester
Tłumacz: Paweł Stachura
Wydawca: REMI
Data wydania: 2011
Liczba stron: 310
ISBN: 978-83-931226-8-4
Pisząc o tej książce należałoby
podzielić tekst na dwie części: pierwszą poświęconą powieści Forestera, drugą –
opowiadającą o wyrobie książkopodobnym wydawnictwa „Remi” (książką nazwać tego
czegoś niepodobna, bez obrażania przyzwoitych wydawców).
Zacznijmy od rzeczy przyjemnych,
czyli od powieści „Szczęśliwy powrót”. Choć rzecz jest, mówiąc delikatnie,
niemłoda – Forester napisał "Szczęśliwy powrót" w roku 1937, opowieść o przygodach Hornblowera nadal czyta się
świetnie. Książka ani trochę nie trąci myszką. No, może troszeczkę, ale w przypadku
powieści historycznej jest to w pełni wybaczalne, wręcz nadaje książce stylu i uroku.
Czas jakiś temu pisałam o innej
powieści marynistycznej („Dowódca Sophie” Patricka O'Briana). „Szczęśliwy
powrót” bije tę pozycję na głowę. Ma wszystko to, czego „Dowódcy Sophie”
zabrakło.
Po pierwsze, ma znacznie lepszą
kompozycję. Widać, że autor starannie przemyślał całość, fabuła rozwija się w
sposób logiczny wynikający z wcześniejszych wydarzeń. Oczywiście, co jakiś czas
mamy nieoczekiwane zwroty akcji – bez nich opowieść byłaby nudna, ale są one zawsze
dobrze uzasadnione. Wszak bohaterowie nie mogą przewidzieć wszystkich
okoliczności zewnętrznych i zawirowań politycznych.
Po drugie, sama opowieść jest
znacznie ciekawsza. Mamy intrygę, przygodę, wątek romansowy (na szczęście nie
przesadny). Czytając „Szczęśliwy powrót” zwyczajnie chcesz widzieć co będzie
dalej.
Po trzecie, wiedza marynistyczna
jest podana w znacznie bardziej przystępny sposób. U Forestera, terminologia
morska pojawia się w sposób naturalny, podczas gdy u O'Briana miałam wrażenie,
że autor na siłę usiłuje wepchnąć do książki wszystko co wie, bez względu na
to, czy ma to jakiekolwiek uzasadnienie fabularne, czy nie.
Lekturę uważałabym za wielce satysfakcjonująca,
gdyby wydawnictwo Remi, nie zmieniło fajnej książki w potworka. Do ogólnej
katastrofy przyłożyli się wszyscy: tłumacz, redaktor, korektor.
Moja technika czytania sprawia,
że na ogół nie zauważam drobnych potknięć takich jak literówki, czy inne mniej
istotne błędy, a nawet jeśli je zauważę, nie drę szat, wychodząc z założenia,
że każdemu może się zdarzyć wpadka. Ale to, co zobaczyłam, wystawiło na próbę nawet
moją, bardzo tolerancyjną postawę.
Rozumiem literówki, rozumiem
błędy składu. Ale ortografy?!!! I nie chodzi mi tu o pisownię jakiś niezwykle
wyszukanych lub mało znanych słów. Pozwolę sobie przytoczyć tylko jeden
przykład, by zilustrować, o jakim kalibrze błędów mówimy - „rozruba” (jeśli ktoś nie wierzy, że coś takiego mogło się zdarzyć
podaję stronę – 46, wiersz ósmy od dołu).
Wiem, że słownictwo morskie, podobnie
jak każde inne słownictwo specjalistyczne, może stanowić dla tłumacza wyzwanie.
(Chociaż czasem lepiej posłuchać mądrości ludowej, która mówi „jak nie
potrafisz, nie pchaj się na afisz”). Wiem. Mogłabym więc wybaczyć tłumaczowi pomylenie
grota z fokiem, ba!, jako osoba wielce tolerancyjna, wybaczyłabym nawet
nazwanie okrętu statkiem (choć to bluźnierstwo), nie mogę jednak wybaczyć
totalnego braku konsekwencji. Jeśli tłumacz decyduje się używać terminu „midszypmen”,
to niech, na Boga!, stosuje go konsekwentnie. Jednakże, z nieznanych powodów, w
okolicach pięćdziesiątej strony, tłumacz zmienia zdanie i zamiast midszypmena
mamy miczmana. Osobiście, jest mi wszystko jedno, którego terminu by użyto (aczkolwiek
na brytyjskim okręcie, pochodząca z rosyjskiego forma miczman nieco razi), byleby
tylko zrobiono to konsekwentnie. I jeszcze jedno pytanie. Jeśli nawet tłumacz
się pomylił, to gdzie był redaktor? Gdzie?
A jeśli już o redakcji mowa. Nie
mam ani czasu, ani ochoty wytykać wszystkich błędów, bo musiałabym chyba
przepisać trzy czwarte książki. O ich zagęszczeniu niech świadczy fakt, że na jednej
tylko kartce znalazłam takie dwa oto kwiatki:
- Ponieważ, mój panie, statek pocztowy, na którym byłam pasażerką płci
pięknej, został zdobyty przez hiszpańskiego korsarza […]
WTF? A kim miała być? Pasażerką
płci brzydkiej?
Pół strony wcześniej mamy:
- Otrzymałem, ale nie sądzę, by było rozsądne, by pani dołączyła do
kompanii płynącej moim okrętem.
Wielokrotne powtórzenie słowa „pani” w tym nieporadnym zdaniu sprawiło,
że kapitan poczuł się jeszcze bardziej niezręcznie.
WTF numer dwa. Liczyłam i
liczyłam, ale jak bym nie rachowała (mogę pokazać indeks z zaliczonymi na
najwyższą oceną czterema semestrami wyższej matematyki), za każdym razem
wychodziło mi, że to wielokrotne powtórzenie równa się 1 (słownie jeden). Doprawdy,
nie trzeba być wybitnym polonistą, żeby zauważyć, że w tym zdaniu coś nie gra.
Wystarczy odrobina logicznego myślenia. I uczciwe podejście do wykonywanej
pracy. O szacunku dla czytelnika nie wspomnę.
Teraz, mądra po szkodzie, odkryłam
dwa inne wydania (oba w tłumaczeniu Henryki Stępień), jedno z roku 1970, drugie
z 1991. Osobom zainteresowanym książką, z całego serca radzę, rozejrzeć się za
którymś z nich.
Opinia zgłoszona do wyzwania: Klucznik.