wtorek, 24 października 2017

MORDERCY

JAK TO SIĘ STAŁO


Tytuł: „Mordercy”
Autor: W.E.B. Griffin 
Tłumacz: Ewa Wojtczak 
Wydawca: Zysk  S-ka 2017 
Stron: 672 

Do dziś nie wiem, jak to się stało, że przegapiłam cykl Odznaka honoru. Myślę, że stałam się ofiarą wydawniczej klęski urodzaju. Tyle się teraz książek wydaje, że przeciętnemu zjadaczowi chleba, nawet śledzącemu rynek księgarski, trudno jest ogarnąć sytuację. Co gorsza, mam wrażenie, że zaczyna obowiązywać swoista mutacja prawa Kopernika-Greshama  „zła książka wypiera dobrą”. I rzeczywiście, od pewnego czasu zauważam, że w natłoku wszelkiego rodzaju chłamu zalegającego księgarnie umykają mi pozycje naprawdę wartościowe i godne uwagi. A cykl autorstwa W.E.B. Griffina na uwagę zasługuje z pewnością. Rozumiem, że przeoczyłam jeden czy nawet dwa tomy, ale pięć?! To się w głowie nie mieści.
Po książkę „Mordercy” sięgnęłam zupełnie przypadkowo. Ot, wybierając kolejną lekturę, nie zauważyłam, że to tom szósty. Było to błogosławione przeoczenie. Sięgnęłam, zaczęłam czytać, i wciągnęło mnie na całego. Kosztem zarwanej nocy nie spoczęłam, aż dotarłam do ostatniej, najostatniejszej strony. A gdy już doczytałam, rzuciłam się do komputera, zamówić poprzednie pięć tomów. Nie ukrywam, że z pierwszym nie było łatwo, bo nakład wyczerpany, ale dałam radę!
Zachwyty zachwytami, a do tej pory nie zająknęłam się nawet na temat tego, o jakiego typu literaturze mówimy, bo, prawdę mówiąc, mam drobny kłopot z dokładnym sklasyfikowaniem „Morderców”. Książka stanowi bowiem bardzo zgrabne połączenie kilku gatunków: kryminału, sensacji i powieści obyczajowej. Chyba w rzeczy samej użyte przez wydawcę określenie „dramat policyjny” najlepiej oddaje istotę rzeczy. Na ponad sześciuset pięćdziesięciu stronach śledzimy codzienne życie filadelfijskich policjantów. Zagadki kryminale rzucono na szerokie tło obyczajowe. Policjanci nie są tu ani geniuszami, ani supermenami – to zwykli ludzie, z krwi i kości, borykający się z przeciwnościami codziennej egzystencji. Mają różne problemy – duże i małe, ważne i nieważne. Jak to w życiu bywa. Podobnie jest z rozwiązywanymi przez nich zagadkami – czasem finał dochodzenia jest zaskakujący, czasem do bólu banalny. Nadaje to historii dużą dozę wiarygodności.
Jeśli już o wiarygodności mowa… Autentyzm to jeden z największych atutów książki, wyzierający z każdego detalu. Widać, że autor wie o czym pisze, zna obowiązujące procedury, rozumie zależności panujące w policji na wszystkich szczeblach władzy – od prostego stójkowego po burmistrza. Nie zanudza jednak czytelnika zbędnymi technikaliami. Napomina o nich jedynie przy okazji, jakby od niechcenia, traktując je jak oczywistą oczywistość. Wszak „koń jaki jest, każdy widzi”. Prawdę mówiąc, przez chwilę nawet podejrzewałam, że autor spędził jakiś czas, obserwując pracę komisariatu. Dopiero po chwili zorientowałam się, że to mało prawdopodobne. Akcja toczy się w latach 70. ubiegłego wieku, a Griffin przystąpił do tworzenia cyklu znacznie później, dopiero w latach 90. Nie czekał więc chyba dwadzieścia lat. Z drugiej strony, ktoś urodzony w roku 1929 ma tyle życiowych doświadczeń, że być może te nowsze musiały cierpliwie poczekać na swoją kolej. Kto wie?
Jeśli w „Mordercach” coś może budzić kontrowersje, to styl. Nie, nie! Nie jest to styl zły, ale z pewnością bardzo specyficzny. W.E.B. Griffin ma tendencję do bardzo szczegółowego opisywania postaci. I to nie tylko tych najważniejszych, ale także tych drugo- i trzecioplanowych, ba!, nawet epizodycznych, takich, które nie mają większego znaczenia dla opowiadanej historii. Do tego robi to w sposób bardzo skondensowany. W dwóch, trzech zdaniach umieszcza cały „rysopis” bohatera, okraszając go czasami garścią faktów z życiorysu postaci. Trzeba do tego przywyknąć i poniechać prób zapamiętywania wszystkich detali, bo inaczej łatwo jest zagubić się w natłoku informacji.
Zazwyczaj nie zwracam uwagi na opinie drukowane na okładce. Wiadomo, że są one dobierane tendencyjnie, w końcu mają stanowić zachętę do zakupu. Tym razem postanowiłam jednak podeprzeć się cytatem. „Cholernie dobra książka!” – napisał sam Tom Clancy. Krótko i na temat. Ja też tak uważam.
I jeszcze gwoli wyjaśnienia. Uważny czytelnik może zapytać: ale jak to tak, czytałaś od końca? To tak można? Można, bo „Mordercy” to zamknięta całość, aczkolwiek z otwartym zakończeniem. Jednak znacznie lepiej byłoby przeczytać wszystkie tomy po kolei, gdyż niektóre watki, szczególnie te dotyczące osobistego życia bohaterów, są prowadzone konsekwentnie przez wszystkie części.  Zachęcam gorąco do przeczytania całego cyklu, a „Morderców” w szczególności.

czwartek, 12 października 2017

MÓJ OJCIEC PABLO ESOBAR

NIEŁATWE JEST ŻYCIE GANGSTERA


Tytuł: „Mój ojciec Pablo Escobar”
Autor: Juan Pablo Escobra
Tłumacz:  Magdalena Olejnik
Wydawca: Znak i S-ka 2017
Stron: 492
ISBN: ‎978-83-5676-79-5

Do biografii pisanych przez członków rodzin sławnych ludzi, podobnie jak  do autobiografii, zwykle podchodzę z niejaką ostrożnością. Autorzy mają skłonność do popadania w skrajności: albo lukrują opowieść takim stekiem pochlebstw, że czytelnikowi aż się na mdłości zbiera, albo wręcz przeciwnie, na siłę szukają skandali, skandalików i sensacji. Zdecydowanie wolę prace przygotowane przez niezależnych badaczy, którym łatwiej zdobyć się na obiektywizm. Ku memu, jakże miłemu, zaskoczeniu, Juan Pablo Escobar nie wpadł w pułapkę subiektywizmu i napisał interesującą, wartą uwagi książkę o swoim ojcu, (nie)sławnym Pablo Escobarze.
Czy o własnych rodzicach można pisać obiektywnie? To z pewnością trudne. A gdy ojcem jest postać tak barwna jak Pablo Emilio Escobar Gaviria, sprawa komplikuje się jeszcze bardziej. Pamiętajmy, że w chwili śmierci ojca Juan był nastolatkiem. O wielu rzeczach nie wiedział, inne – jakby nie były okropne – uważał za normalne, bo po prostu nie znał innego życia. Poza tym, jak każde dziecko, nawet gdy zaczął dostrzegać wady ojca, nie przestał go kochać. Myślę, że każdy na jego miejscu przeżywałby podobny konflikt serca i rozumu.
Autor postanowił wybrnąć z sytuacji stawiając na szczerość i taktyka ta sprawdziła się w stu procentach. Co więcej, szczerość sprawia, że niedostatki tekstu niepostrzeżenie zamieniają się w zalety.
Jedną z takich wad-zalet jest styl powieści. Język jest bardzo prosty, wręcz lapidarny, a styl mocno chaotyczny, bałaganiarski, miejscami wręcz nieporadny. Jeden z rozdziałów - „Kaprysy” bardziej przypomina wstępny szkic niż ukończony fragment książki. W powieści, a nawet w książce popularno-naukowej, raziłoby to niemiłosiernie, natomiast tutaj nadaje opowieści niepowtarzalny charakter. Powiem więcej, ta zgrzebność dodaje książce autentyzmu. Czytając mam pewność, że tekst nie wyszedł spod pióra „ghost writera”. Juan Pablo miał do opowiedzenia historię o tym co widział i co przeżył. Przekazał wydarzenia tak jak umiał i jak zapamiętał.
Dość zaskakujący jest dobór faktów. Wypadki, którymi żył świat, mieszają się z nieistotnymi wspomnieniami dziecka. Muszę się przyznać, że te ostatnie sprawiły mi ogromną frajdę. W końcu, historię  narcos może opisać każdy badacz. Pewnie zrobiłby to rzetelniej i bardziej szczegółowo, ale o drobiazgach z życia Escobara – jego nawykach, drobnych słabościach i natręctwach -  możemy dowiedzieć się wyłącznie od bliskich narkotykowego barona. Ot, takie mało znaczące ciekawostki, które z pewnością niewiele wnoszą do historii świata, ale są po prostu zajmujące. (Szczególnej uwadze polecam anegdotkę o czarnych papugach).
Niezwykle interesujące są też opisy stosunków panujących wśród krewnych Escobara. W zbiorowej świadomości funkcjonuje, ukształtowany głównie przez literaturę i film, obraz solidarnej, trzymającej się razem rodziny mafijnej. „Mój ojciec Pablo Escobar” rozwiewa te złudzenia. Wedle słów Juana Pabla, wujkowie i ciotki okazali się równie groźni jak członkowie wrogich klanów. A wszystkich bije na głowę babcia Hermilda. Gdy o niej poczytałam, wszyscy moi niezbyt lubiani krewni (wszak każdy ma jakiegoś kuzyna, za którym niespecjalnie przepada) wydali mi się od razu znacznie milsi.
Jeśli w stylu Escobara coś razi, to nie prostota lecz nieco nadmierna egzaltacja. Autor na każdym kroku, do znudzenia, stara się odciąć od kryminalnej przeszłości ojca i podkreśla, jak kocha swoje nowe, uczciwe życie. Choć, z drugiej strony, można to zrozumieć. Z książki wynika, że często oskarżano zarówno jego jak i matkę o korzystanie z fortuny ojca oraz o propagowanie stylu życia narcos. A jak wiadomo, kto się gorącym sparzył, ten na zimne dmucha.
Poważniejsze zastrzeżenia budzi natomiast jakość polskiego wydania. W tłumaczeniu znalazłam kilka naprawdę żenujących błędów merytorycznych, wynikających wyłącznie z nieprawidłowości w przekładzie lub redakcji. Żeby nie być gołosłowną podam przykład. Oto na stronie 305, w opisie wydarzeń z 25 stycznia 1988 roku czytamy „…Hoyosa zabił ,Pininę’, oddając do niego jedenaście strzałów.” Natomiast na stronie 326 mamy „…14 czerwca ojcu zadano poważny cios – policja zabiła ,Pininę’, szefa militarnego organizacji”. Jeśli dorzucimy do tego fakt, że prokurator Carlos Mario Hoyos zginął 25 stycznia 1988 z rąk ludzi Escobara staja się jasne, że to nie Hoyos zabił „Pininę” tylko… „Pinina” zabił Hoyosa. Nie chcę się czepiać, ale to dość poważna różnica.
„Mój ojciec Pablo Escobar”, choć rzecz napisano bardzo rzetelnie, jest mimo wszystko pozycją, której bliżej do literatury plotkarskiej, niż do poważnej analizy fenomenu kolumbijskich  narcos. Na kartach książki nie znajdziesz zbyt wielu szczegółów funkcjonowania kartelu z Medellin, bo niby skąd miałby je znać kilkunastoletni chłopak. Dowiesz się za to wiele o człowieku, który wypowiedział wojnę całemu państwu. Takiej wiedzy nie znajdziesz w żadnym podręczniku. Polecam!

środa, 4 października 2017

Mindhunter

ŁOWCA UMYSŁÓW



m więcej człowiek czyta, tym bardziej wybredny się staje. Coraz częściej dochodzi do wniosku, że wszystko już było. Kolejne fabuły wydają mu się coraz bardziej miałkie i wtórne. Z drugiej strony okazuje się, że życie wciąż potrafi go zadziwić. 

Każdemu przynajmniej raz w życiu przytrafiło się coś tak dziwnego, iż opisane w książce lub pokazane w filmie spotkałoby się jedynie z niedowierzaniem i opinią, że autora czy scenarzystę tym razem za bardzo poniosła wyobraźnia. Sama przeżyłam kilka takich epizodów, chociaż nie jestem osobą o specjalnie fascynującej biografii. Cóż więc dopiero mówić o ludziach z niebanalnymi życiorysami! Do takich należy, bez dwóch zdań, John Douglas – który stał się pierwowzorem postaci Jacka Crawforda, agenta z filmów o Hannibalu Lecterze. Spisał on swoje wspomnienia w książce. Teraz, po lekturze mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że to jeden z tych przypadków, gdy życie okazuje się bardziej zaskakujące niż fikcja. 

Debiutujący na polskim rynku wydawniczym „Mindhunter” nie jest pozycją nową. Liczy sobie ponad ćwierć wieku – powstał w roku 1995. Pewnie nigdy byśmy go nie poznali, gdyby nie zapowiedziany na połowę października serial Netflixa. Czekając na film, warto przeczytać książkę, bo choć nie jest wolna od wad, to z pewnością godna uwagi. 

„Mindhunter” jest autobiografią. Zdanie to, choć wydaje się truizmem, w rzeczywistości bardzo dobrze określa tę pozycję, wskazując, czym ona jest, a czym nie jest. Trzeba powiedzieć jasno: to ani kryminał, ani opowieść o FBI. To historia o Johnie Douglasie. Można ewentualnie potraktować ją jako swoiste studium powstawania i rozwoju profilowania, z tym jednak zastrzeżeniem, że niekompletne i subiektywne (co bynajmniej nie znaczy, że nie jest ciekawa). 

Książkę dałoby się podzielić na trzy części. To podział umowny, wymyślony przeze mnie na potrzebę tego tekstu i niemający nic wspólnego z rozdziałami wyznaczonymi przez autora. Z drugiej jednak strony – bardzo wyraźny. 

Część pierwszą pozwolę sobie nazwać roboczo celebrycką. Nie znajdziemy w niej zbyt wiele wiadomości ani o profilowaniu, ani o seryjnych mordercach. Poznamy za to młode lata autora, dowiemy się, jak kształtowała się jego osobowość, jak stał się tym, kim jest. Myślę, że są to informacje skierowane głównie do Amerykanów. Za oceanem, gdzie kult celebrytów rozrósł się do absurdalnych rozmiarów, John Douglas był swego czasu prawdziwą gwiazdą. Naszego, rodzimego czytelnika jego burzliwa młodość, perypetie rodzinne i zdrowotne mogą, ale nie muszą zaciekawić. Dużo zależy od oczekiwań. Dla zainteresowanych osobowością najsłynniejszego bodaj profilera informacje te będą bez wątpienia ciekawe, jednak fanom historii kryminalistyki mogą wydać się zbędnym balastem. 

Z czasem Douglas znalazł swoją drogę zawodową, a historia jego życia nierozerwalnie splotła się z historią FBI oraz nauk behawioralnych. I tak oto płynnie przechodzimy do drugiej części, prezentującej, zgodnie z obietnicą zawartą w podtytule, „Tajemnice elitarnej jednostki FBI zajmującej się ściganiem seryjnych przestępców”. No, może „tajemnice” to za dużo powiedziane. Nie ma tutaj zbyt wielu „technicznych” sekretów ani informacji wydobytych z tajnych akt FBI. Większość (jeśli nie wszystkie) wiadomości można by z pewnością wydłubać z doniesień prasowych. Bo „Mindhunter” nie jest podręcznikiem profilowania, lecz opowieścią o powstawaniu i ewolucji behawioralnego aspektu kryminalistyki; o długiej drodze, jaką przeszli Douglas i jego koledzy: od wyśmiewanych, traktowanych z wyższością szarlatanów do pełnoprawnych, szanowanych specjalistów. 

W końcu część trzecia, najbardziej kontrowersyjna, w której autor prezentuje swoje poglądy na temat działania systemu penitencjarnego, resocjalizacji i zapobiegania seryjnym przestępstwom. Są to poglądy bardzo zdecydowane i, nie ma co ukrywać, zdecydowanie tradycjonalistyczne. Gdyby nie fakt, że książka powstała wiele lat temu, napisałabym, iż wpisuje się w bardzo czytelny ostatnimi czasy nurt radykalizacji postaw konserwatywnych. Ta wyrazistość przekonań z pewnością przysporzy Douglasowi tyluż zwolenników, co wrogów. 

Cały czas piszę o jednym autorze, choć książka ma ich dwóch. Drugim, nieco wstydliwie pomijanym, jest Mark Olshaker. Żywię poważne podejrzenia, graniczące z pewnością, iż Douglas opowiadał, a Olshaker nadawał jego opowieści formę literacką. Oczywiście mogę się mylić, dlatego podkreślam – jest to tylko mój domysł, nie zaś wiedza. Załóżmy jednak, że Douglas dał treść, a Olshaker nadał jej formę. Jak mu poszło? 

„Mindhunter” napisany jest bardzo topornym językiem. Zauważyłam, iż to dość typowe dla anglosaskiej literatury wspomnieniowej. Kiedyś ta jej cecha mnie irytowała, ale z czasem doszłam do wniosku, że stanowi celowy zabieg, mający dodać tekstowi autentyzmu. Wszak to, że ktoś jest specjalistą w swoim fachu nie znaczy, iż musi mieć pióro giętkie niczym Jane Austen. Zrozumiałam i zaakceptowałam. Znacznie trudniej mi zaakceptować układ informacji. Do tekstu wkradł się spory chaos, sporo tu nieoczekiwanych przeskoków, urwanych nagle wątków i powtórzeń. Nieco to denerwujące. 

Gdybym miała ocenić książkę Douglasa i Olshakera jednym zdaniem, napisałabym: „interesująca pod względem informacyjnym, ale szwankuje tu i ówdzie, jeśli idzie o formę”. 

Tytuł: Mindhunter. Tajemnice elitarnej jednostki FBI zajmującej się ściganiem seryjnych przestępców
Autor: John Douglas, Mark Olshaker
Tłumacz: Jacek Konieczny
Wydawca: Znak Literanova 2017
Stron: 430
ISBN: ‎978-83-240-3747-6

x
Statystyki, katalog stron www, dobre i ciekawe strony internetowe