KSIĄŻKA NA LATO
Autor: Wanda Szymanowska
Tytuł: Zielone kalosze
Wydawca: Novae Res
Data wydania: 2014-04-02
Liczba stron: 192
ISBN: 978-83-7942-131-2
Od kilku lat słowo „kobiecy” nabiera coraz bardziej pejoratywnego
znaczenia, szczególnie gdy mowa o szeroko pojętej kulturze. „Prasa kobieca” czy
„literatura kobieca” staje się synonimem naiwności, niskiej jakości, ograniczonych horyzontów,
wręcz głupoty. Do czytania rzeczy „kobiecych” wstyd się przyznać. Co ciekawe,
odwrotnie rzecz się ma ze słowem „męski” – to określenie jak najbardziej pozytywne.
„Mocna męska rzecz” – tak można pochwalić książkę, film, a nawet muzykę.
Podjęłam kiedyś próbę przeczytania „mocnej męskiej powieści”. Nie powiem, bawiłam
się przednio, a lekturze towarzyszyły niepowstrzymane wybuchy śmiechu, aczkolwiek
głowę dam, że aspekt humorystyczny wyszedł autorowi nieintencjonalnie. Myślę,
że tak jak reagował każdy, kto miał do czynienia z bronią bardziej zaawansowaną
niż packa na muchy. Tym niemniej, czytać lub oglądać „męskie rzeczy” uchodzi, a „kobiece” wstyd.
Jeśli już, to w tajemnicy i tylko po to, żeby skrytykować jakie to beznadziejne.
Szczęśliwie wywodzę się z pokolenia, gdy „kobieca” była intuicja, „kobiecy”
był urok, czar, wdzięk, a więc pojęcia jak najbardziej pozytywne. Literatura co
najwyżej mogła być obyczajowa albo przygodowa, dobra albo zła. Nie było
poprawności politycznej, ale, o dziwo!, nie było też wstępnej segregacji płciowej
czytelników. Dzięki temu nie widzę niczego wstydliwego w sięgnięciu po książkę
obyczajową, czy jak kto woli kobiecą. Co więcej, nie zakładam a priori, że
powieść obyczajową należy skrytykować.
Po co ten wstęp? Otóż „Zielone kalosze” to powieść obyczajowa (czy jak kto
woli „kobieca’). Na kartach książki nie znajdzie czytelnik ani mrożących krew w
żyłach pościgów, ani strzelaniny, ani kosmitów, ani zagadki kryminalnej, ani
nawet elfów czy krasnoludów. Smoka też nie ma. Jest za to niewielka wieś gdzieś
w Polsce, są jej mieszkańcy i główna bohaterka – pani lekko po pięćdziesiątce,
próbująca zacząć życie od nowa. To też pewien ewenement w dzisiejszej
popkulturze opanowanej kultem młodości. Autorka dostrzega, że osoby określane
przez producentów kosmetyków eufemistycznie jako „dojrzałe” żyją, mają swoje
problemy, marzenia, dążenia, smutki i radości. Pokolenie 50+ to nie tylko
moherowe babcie, a społeczeństwo nie składa się wyłącznie ze zbuntowanych
nastolatek i seksownych dwudziesto- oraz trzydziestolatków. Już chociażby dlatego warto
po „Zielone kalosze” sięgnąć.
Muszę przyznać, że opis na ostatniej stronie okładki nie zachęcił mnie
specjalnie. Historia kobiety po przejściach, która ucieka z miasta i na
prowincji znajduje szczęście, zdawała się trącić banałem. Jednak ku memu, jakże
pozytywnemu zaskoczeniu, okazało się, że autorka nie popadła w sztampę. „Zielone
kalosze” nie są ckliwym romansidłem. Owszem, mamy wątek
miłosny, ale nie przesadnie rozbudowany. Jest go na tyle dużo, by zadowolić spragnione romantyzmu
czytelniczki (lub czytelników), ale na tyle mało, by starczyło miejsca na inne,
mniej radosne zagadnienia: kłopoty z dorastającymi dziećmi, czy problemy jakim
musi stawić czoło rodzina alkoholika. Jednak najważniejszym, wiodącym zagadnieniem
jest próba pokonania wewnętrznych ograniczeń, tych, które sami sobie narzucamy.
Trzeba dużo wewnętrznej siły i desperacji, by wyrwać się z zaklętego kręgu tego
co „trzeba”, „wypada”, „bo zawsze tak było”. Ale jeśli się uda, życie stanie
się lepsze. Z pewnością nie idealne, ale na pewno lepsze.
Tym, co urzekło mnie w „Zielonych kaloszach” jest ogromna dawka optymizmu,
wręcz promieniującego ze stron powieści. W każdym zdaniu, każdym słowie autorka
przekonuje nas, że nigdy nie jest za późno. Oczywiście, takie podejście trąci
nieco naiwnością. I tak oto, płynnie przeszliśmy do wad książki. Największą
z nich jest, w moim odczuciu, nadmierny optymizm. Bohaterom wszystko się udaje, czasem
z lekkim zgrzytem, ale jednak. Dobrzy ludzie są bezwarunkowo dobrzy, a ze złymi
można sobie bez trudu poradzić. Chociaż, czy aby na pewno to wada? A może tego
właśnie potrzebujemy? Solidnego zastrzyku optymizmu i lekcji radości życia?
Jeśli tak spojrzeć na „Zielone kalosze” wada staje się zaletą.
I tradycyjne podsumowanie. „Zielone kalosze” nie są powieścią skłaniającą
do głębokich refleksji, książka być może nie zapadnie jakoś szczególnie w
pamięć, ale bez wątpienia dostarczy bezpretensjonalnej rozrywki. Pozycja w sam raz do
plecaka, do poczytania w leniwy letni dzień na plaży, albo pod namiotem w deszczowe
popołudnie, gdy potrzebna jest prosta opowieść, a nie rozważania nad istotą
bytu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz