LEKKA SCHIZOFRENIA RECENZENTA
Tytuł: Piąta fala
Autor: Rick Yancey
Tłumaczenie: Marcin Wróbel
Wydawnictwo: Otwarte
Data wydania: 2013-08-14
ISBN: 978-83-7515-090-2
Stron: 512
Swego czasu, nieodżałowany Zygmunt Kałużyński, wielki znawca
i popularyzator kina, gęsto tłumaczył się dlaczego recenzent musi, a
przynajmniej powinien, niekiedy skrytykować film, który publiczności przypadł
do gustu. Sprawa jest prosta: jako zawodowiec ocenia film pod względem
artystycznym. Na ile dzieło jest odkrywcze, nowatorskie, poruszające ważkie
problemy, i tak dalej, i tak dalej. Krytyk, o ile nie jest bucem, może wraz z
resztą widzów zaśmiewać się, gdy główny bohater potyka się na skórce od banana,
albo walczy ze spodniami spadającymi w najmniej odpowiednim momencie. Ale gdy
wróci do domu i siądzie do pisania, cóż… musi napisać, że w dziele króluje
przaśny humor, rozwiązania fabularne są stukrotnie wykorzystaną kliszą, gra
aktorska przeszarżowana, a muzyka rodem z ostatniej fazy wesela. I tak oto powstaje
swoista schizofrenia. Kałużyński - widz, który dobrze bawił się przez półtorej
godziny versus Kałużyński – krytyk dostrzegający wszystkie mankamenty filmu.
Dlaczego o tym wspominam? Bo teraz, gdy mam pisać o „Piątej
fali” czuję podobne, wewnętrzne rozdarcie. Lektura sprawiła mi niewątpliwą
przyjemność. Książka miała wszystko to, czego wymagam od literatury
rozrywkowej: dobry, potoczysty język, wyraziste, ciekawie zarysowane postaci,
wartką akcję, kilka zaskakujących „twistów”. Powieść przeszła pozytywnie podstawowy
test, zwany przeze mnie „sprawdzianem co dalej”. Jeśli czytając chcę wiedzieć co
było dalej, jest to dla mnie niezawodny symptom dobrze zaplanowanej i
poprowadzonej fabuły. „Piątą falę” łyknęłam w dwa wieczory i muszę przyznać, że
od pierwszej do ostatniej strony trzymała w napięciu.
Trochę gorzej było z postaciami – nie do końca potrafiłam
się z nimi identyfikować. Ale w sumie nie ma w tym nic dziwnego. Trudno wczuć
się w kogoś, kto jest znacznie młodszy niż mój własny syn (o mnie samej nie
wspominając). Tym niemniej bohaterowie książki są na tyle różnorodni i wyraziści, że czytelnik
nie tak (excusez le mot) spierniczały jak pisząca te słowa, z pewnością znajdzie swego faworyta.
Skąd więc, wspomniane na początku poczucie rozdwojenia?
Rzecz w tym, że lekturę można podsumować w czterech słowach „wszystko to już
było”. To co dostajemy do ręki jest wypadkową „Igrzysk śmierci”, „Gry Endera”, „Wojny
światów” i kliku innych dzieł tegoż kalibru.
Nie, nie twierdzę bynajmniej, że „Piąta fala” jest kompilacją,
ani tym bardziej plagiatem. Nie o to chodzi. Rzecz w tym, że nie ma w niej świeżego
pomysłu. Bo co mamy? Świat zniszczony przez obcych – było. Niedobitki ludzkości
walczące o przetrwanie – było. Obcy jako pasożyty w ludzkich ciałach (nie spoleruję,
koncept ten pojawia się od razu na pierwszej stronie) – było. Armia stworzona z
dzieci – było.
W „Piątej fali” nie ma nic, co zmusiło by mnie do okrzyku „ależ
odlotowy pomysł!”. Z drugiej strony, wiele całkiem przyjemnych książek i filmów
też nie odznacza się super oryginalnością, a przecież mimo to świetnie
spełniają swoją rolę – dostarczają kilku godzin godziwej rozrywki.
I tak, ponarzekawszy sobie trochę, kończę by zabrać się za
lekturę drugiego tomu. Już się cieszę na dobrą zabawę, choć nie oczekuję uczty
intelektualnej, bo nie o to, w tej akurat pozycji chodzi.
Ostatnimi czasu wiele jest na rynku książek, które można nazwać wypadkowa innych tytułów. Raz mi to przeszkadza, raz nie, wszystko zależy od tego, jak udany miks tworzy autor. "Piątej fali" jeszcze nie czytałam, ale mam ją w niedalekich planach. Zobaczymy, co sobie pomyślę...
OdpowiedzUsuń