TO NIE JEST TEKST DLA STARYCH LUDZI
Tytuł: Fak maj lajf
Autor: Marcin Kącki
Wydawnictwo: Znak Literanova 2017
Stron: 320
ISBN: 978-83-240-3802-2
Wydawnictwo: Znak Literanova 2017
Stron: 320
ISBN: 978-83-240-3802-2
„Fak maj lajf” pióra Marcina
Kąckiego to taki dziwny debiut, który w zasadzie nie jest debiutem. Autor ma za
sobą wiele lat pracy jako dziennikarz, napisał też kilka książek z gatunku
literatury faktu. Teraz postanowił zmierzyć się z materią powieści. Jaki
wyszło? No cóż, mówiąc najoględniej kontrowersyjnie. Patrząc na książkę
obiektywnie, jestem przekonana, że znajdzie ona wielu zwolenników. Subiektywnie
natomiast… Powiem bez owijania w bawełnę, rzecz zupełnie nie przypadła mi do
gustu. Trudno powiedzieć, czy to że książka jest jaka jest, to wynik
przemyślanej kreacji artystycznej, czy raczej efekt uboczny nawyków
reporterskich. To, co sprawdza się w prasie, nie zawsze musi wyjść na dobre
literaturze pięknej.
Po pierwsze, język. Bardzo
prosty, wręcz lapidarny. W sam raz do porannego wydania gazety. Wiadomo,
czytelnik właśnie pije pierwszą kawę, jeszcze się do końca nie obudził, nie ma
go co katować zdaniami podrzędnie złożonymi ani wyrafinowanymi metaforami. Lektura
nie służy do delektowania się subtelnością stylu, a ma na celu jedynie
przyswojenie podstawowych faktów. Tekst ma „wchodzić” lekko i szybko, bo na
przeczytanie artykułu jest tylko tyle czasu, ile zajmuje zjedzenie kanapki albo
przejechanie trzech przystanków w zatłoczonym autobusie. Od powieści oczekuję
jednakże czegoś więcej. W końcu określenie „literatura piękna” zobowiązuje!
Po drugie, wulgaryzmy. Od czasu „Psów”
Pasikowskiego wulgaryzmy na dobre zadomowiły się w kulturze popularnej. Nie bądźmy
hipokrytami. Kto z nas od czasu do czasu nie zaklnie sobie od serca? Wulgaryzm,
nawet bardzo mocny, ma obecnie pełne prawo znaleźć się w tekście. Co więcej,
może być nawet pożądany, na przykład podczas budowania postaci. Z wulgaryzmami
jest jednak tak jak z przyprawami. Dodane w rozsądnych ilościach nadają
potrawie smaku, ale stosowane bez opamiętania sprawiają, że danie staje się niejadalne.
Kącki wyraźnie „przesolił” swą powieść (że pociągnę to kulinarne porównanie). W
książce trudno znaleźć stronę, a w
niektórych fragmentach chociażby akapit, bez mało literackich słów. To, co
miało w zamyśle budować atmosferę, na dłużą metę męczy i nudzi.
A przecież można inaczej. Gdy
czytamy Gogola, zachwycamy się ironią autora. Pamiętacie „Martwe dusze”? „Jeden tam tylko jest porządny człowiek:
prokurator; ale i ten, prawdę mówiąc, świnia.”*).
Można pisać o łajdactwach bez
przekleństw? Można!
Po trzecie, subtelność. A
właściwie jej brak. Nawiązania do rzeczywistości są delikatne niczym onuce w
carskiej armii. Doprawdyż, autor nie jest zbyt wysokiego mniemania o
inteligencji ludzi, dla których pisze. Bardzo się boi, że czytelnik nie
zrozumie aluzji. Przydałby się trochę wiary w możliwości intelektualne bliźnich.
Istnieje duże prawdopodobieństwo, że ktoś, kto sięga po powieść nie jest
skończonym głupkiem. Ba!, to osoba, która nie tylko umie, ale i lubi wyszukiwać
niuanse i czytać między wierszami. To nie widz sitkomu, któremu trzeba puszczać
śmiech zza kadru, bo inaczej nie pojmie, że właśnie opowiedziano dowcip. A
jeśli nie zrozumie? Hmmmm… czy aby an pewno warto walczyć o takiego czytelnika?
Może zamiast równać w dół warto zmuszać potencjalnych odbiorców do pewnego, chociażby
minimalnego, wysiłku intelektualnego? Inaczej zamiast literatury dostajemy
nieznośną papkę.
Po czwarte, akcja. W zamyśle
miała być szokująca. (Przynajmniej tak się zgaduję). W praktyce wyszło
tandetnie. Całość nasuwa mi na myśl artykuły portali internetowych, nastawione
na dużą „klikalność”, pisane specjalnie tak by wywołać tanie oburzenie i falę
komentarzy. Zabawne jest to, że Kącki w „Fak maj lajf” wyśmiewa to zjawisko, a jednocześnie
sam stosuje taką samą zagrywkę. Ciekawe czy to świadome działanie, czy po
latach pracy dziennikarskiej przyzwyczajenie stało się drugą naturą?
Po piąte, postacie. Przerysowane
do bólu. Jeden w drugiego szuja, krętacz
i karierowicz. Takie rozwiązanie jest dla mnie pochodną wspomnianego przed
chwilą nawyku walki o „klikalność”. Rzecz
nie w braku bohatera pozytywnego. Zniechęca przebijająca z kreacji sztuczność. Świat
zaludniony przez szubrawców trzeba budować z talentem, a przede wszystkim
wiarygodnie. Różne są na to sposoby. Posłużę się tutaj kilkoma wielkimi nazwiskami.
Gdy oglądamy filmy Tarantino przemoc, okrucieństwo i łajdactwo mają w sobie
jakąś dziwną, prześmiewczą lekkość. Gdy patrzymy
na mroczne światy Smarzowskiego,
czujemy, że wszystko jest tam spójne, każda niegodziwość z czegoś wynika i czemuś
służy. Gdy czytamy Chandlera czujemy, że zło naturalnie wplecione jest w akcję.
Czytając Kąckiego mam wrażenie, że autor
co i rusz pokrzykuje „A teraz, drogi odbiorco tekstu, będę cię szokował”. Tyle
tylko, że powieść nie szokuje, a jedynie nudzi.
Ok. Kończę już marudzenie, bo
może nie mam racji. Może tak się teraz pisze, a to po prostu nie jest tekst dla
starych ludzi? Widocznie mi z Kąckim nie po drodze. Idę poczytać Gogola.
*) Mikołaj Gogol „Martwe dusze”
str. 50 Wydawnictwo „Tower Press” Gdańsk
2001 brak danych tłumacza
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz