JAK ODKRYŁAM, ŻE JESTEM BURAKIEM
Teatr Polski we Wrocławiu
Tytuł: Kronos
Reżyseria i adaptacja sceniczna: Krzysztof Garbaczewski
Scenografia: Aleksandra Wasilowska,
Obsada: Sylwia Boroń, Agnieszka Kwietniewska,
Halina Rasiakówna, Ewa Skibińska,
Janka Woźnicka, Marta Zięba, Adam Cywka, Andrzej Kłak, Cezary Łukaszewicz,
Marcin Pempuś, Paweł Smagała Adam Szczyszczaj, Wojciech Ziemiański
Zachęcona pełnymi zachwytu, entuzjastycznymi recenzjami, skuszona dodatkowo
renomą Warszawskich Spotkań Teatralnych, postanowiłam otworzyć się na sztukę progresywną
(cokolwiek by to nie miało znaczyć) i udać się na spektakl „Kronos”
przygotowany przez Tatr Polski we Wrocławia. Byłam tym bardziej ciekawa, że z twórczością
reżysera, Krzysztofa Garbaczewskiego, nie miałam dotychczas do czynienia.
„Kronos” to inscenizacja osobistych dzienników Gombrowicza. Dzienników
bardzo intymnych, pisanych, jak rozumiem, dla siebie, a nie dla szerszej
publiczności. Cóż, żądni kasy spadkobiercy mimo wszystko zapiski opublikowali. Pozwolę
sobie tu na małą dygresję: podobny los spotkał osobiste zapiski Jana Pawła II,
który wyraźnie życzył sobie, by zostały spalone po jego śmierci. Nic nie
spalono, a notatki opublikowano. (KASA! KASA! KASA!)
Wracając jednak do naszych baranów, czyli do „Kronosa”. Ze względu na
prywatny charakter (i przeznaczenie), dzienniki nie mają formy literackiej.
Często są to pojedyncze słowa lub równoważniki zdań będące odbiciem chwili.
Pewnie każdy z nas ma takie zapiski – „Jola. Koń. 2 tygodnie”. Dla autora jest
jasne, że Jola po upadku z konia ma dwa tygodnie zwolnienia. Dla reszty świata,
jest to, mówiąc delikatnie, niezbyt oczywiste. Czytanie dzienników jest więc
zadaniem niełatwym, rzekłabym, że to zajęcie z pogranicza rozwiązywania
skomplikowanej szarady. Wystawienie tej łamigłówki na scenie jest zadaniem
tyleż karkołomnym, co sprytnym. Reżyser mógł spokojnie założyć, że 99% widzów nie
do końca zrozumie „co artysta miał na myśli”, z tym, że mało kto znajdzie w
sobie dość odwagi, by się do tego przyznać. Dlaczego? Ano ze strachu, by inni
nie zwątpi w naszą inteligencje i obycie. W końcu recenzentom się podobało, a
ja nie rozumiem... Boże! Pomyślą, że jestem burakiem!
Oglądanie przedstawienia zaczęłam w bardzo złym nastroju ze względu na
blisko półgodzinne opóźnienie. Aczkolwiek, teraz, po namyśle, nie wiem, czy
było to opóźnienie, czy może to ja nie zauważyłam, że spektakl się zaczął, a
miotający się po scenie i walczący z kablami personel techniczny to bardzo wyuzdana forma performance’u. (Dyskusja
po wyjściu z teatru przekonała mnie, że więcej osób miało taki dylemat).
Dalej było tylko gorzej.
Zamysł spektaklu, wbrew pozorom jest bardzo prosty. „Kronos” to rzecz o
ludzkiej pamięci – postrzeganiu czasu, odgrzebywaniu wspomnień, o ich
subiektywności. O tym czym jest teraźniejszość i przeszłość.
Początek inscenizacji to projekcja filmu – czarno białego, migającego,
rwącego się, miejscami prześwietlonego. Artystycznie trik dość tani – porównanie
ludzkiej pamięci do taśmy filmowej jest tak stare, jak historia kina. Natomiast
czysto praktycznie, rozwiązanie niezwykle dla widza męczące. Mniej więcej po
kwadransie wgapiania się w migający ekran byłam w stanie myśleć wyłącznie o tym jak
bardzo bola mnie oczy. Dodatkowo ta część spektaklu była też gwałtem zadanym
przez uszy – dźwięk dochodzący z głośników był na tyle kiepski, że głównie
koncentrowałam się na rozpoznawaniu słów, a nie na analizowaniu ich treści.
Dalsze „awangardowe” chwyty, też jakoś mnie nie urzekły. Dekoracja z folii
aluminiowej udająca gigantyczne neurony, czy aktorzy ganiający króliczka po
scenie (potem, króliczek gonił aktorów, a potem każdy gonił każdego) co, jak
mniemam, miało obrazować chaotyczny bieg myśli plus na siłę wciskany wszędzie
seks (ach, ach, jacy jesteśmy bezpruderyjni!). I tak dalej, i tak dalej. Ani to
awangardowe, ani odkrywcze. Gdyby jednak łopatologiczno-awangardowy wykład nie
dotarł do gawiedzi, na proscenium ustawiono robota, zapisującego kolejne kartki
cytatem z „Zagubionej autostrady” I like to
remember things on my own way.
Odebrałam spektakl Garbaczewskiego jako zlepek dawno już odkrytych sztuczek
i pseudo-skandalizujących scen (jakby w czasach Internetu kogokolwiek jeszcze
bulwersowało udawanie kopulacji na scenie). A gdy na proscenium wyszedł pan i
zaśpiewał „Jestem pędzącym SMS-em” wymiękłam. Wymiękłam kompletnie i
ostatecznie. Szczególnie, że pan dysponował skalą głosu około trzech tonów.
Nawet nie fałszował jakoś specjalnie, ale i nie miał po temu okazji – melodia
miała być w zamyśle prosta, taka niby to improwizowana, ale w rzeczywistości wyszło
żałośnie.
Nie podobało mi się. Cóż, jestem burakiem. Wielkim
pastewnym burakiem rosnącym na wiejskiej grządce. I dobrze mi z tym.
Aktualizacja: Szczegółowe śledztwo wykazało, że źle zapamiętałam słowa piosenki. Winno być „jestem jak piszący się sms, który tak pędzi”. Nie zmienia to jakoś szczególnie mojego zdania o spektaklu, ale z kronikarskiego obowiązku informuję tych Czytelników mojego bloga, dla których ma to znaczenie.
Aktualizacja: Szczegółowe śledztwo wykazało, że źle zapamiętałam słowa piosenki. Winno być „jestem jak piszący się sms, który tak pędzi”. Nie zmienia to jakoś szczególnie mojego zdania o spektaklu, ale z kronikarskiego obowiązku informuję tych Czytelników mojego bloga, dla których ma to znaczenie.
Spektakl obejrzałam w ramach XXXIV Warszawskich spotkań teatralnych
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz